T.T.. Piotr Kulpa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу T.T. - Piotr Kulpa страница 7
– Zsuwam mu kubraczek ustami, kochany. Tak jak lubisz, mocno, głęboko. Ależ się pręży! Jest perłowy. Wepchnij mi szybko dwa palce. Głęboko. Ooo! Tak! Naciśnij, tam gdzie zawsze, mocniej, proszę! Wsadź jeszcze jeden, a drugą rękę połóż na łechtaczce. Dobrze, dookoła, tak… Możesz docisnąć. A ja go połykam, wchodzi mi w przełyk. Taaak! Jak ja to lubię!
Zamknął oczy. Trzymała go za biodra i przyciskała się do niego. Widział, jak w jej ustach i gardle znika aż po nasadę. Aż po ból, który zawsze zwiastował nadciągający tajfun. Odezwał się głosem pełnym drżenia:
– Moje palce ociekają śliną. Ślinię całą dłoń. Albo ty ją pośliń. Napluj jeszcze, o tak. Kładę ją na twojej cipce. Jedną wargę odchylam na bok, teraz drugą. Rozciągam ją, lubisz to, co?
– Tak, kochany, tak!
– Cały srom pręży ci się, jak świeża bułka. On się pręży do mnie, wiesz?
– Tak. Możesz ją poklepać? Jak wtedy?
– Słyszysz, jak klaszcze? Moja kochana…
– Jak dobrze…
– Otwierasz się, patrzę z bliska w twoją pochwę. Mogę ci wepchnąć język?
– Nie pytaj! Pchaj! Jeszcze. A tam? Wepchniesz go tam? Troszkę.
Roześmiał się i ścisnął członek. Jeszcze nie. Jeszcze chwilę.
– Zobaczę, nie wiem, czy zasługujesz.
– Tak, tak. Zasługuję, bardzo.
– A chcesz? Bardzo chcesz? Lubisz go tam czuć?
– Paweł, już nie mogę! Zaraz… chcę cię!
Dyszał jak pies po biegu, jakby go dusił rwący kaszel. Był tuż-tuż.
– Wytryśniesz mi na piersi? Proszę! I na policzki. Zjem cię. Połknę. Chcę twoją spermę. Muszę ją mieć w ustach i w gardle. W brzuchu, w jelitach.
– Thhhaaak! Właśnie to robię. Ściśnij go, ssij, ssij! Zsuń, mocno, do końca… Hhhaaa…!!!
– Kochany! Tak, tak! – Roześmiała się w głos, radośnie, swobodnie. Miała wtedy, podczas orgazmu, głos jak dzwon, jak ludowa śpiewaczka. – Aaa!!! – wyła jak wilczyca.
Sperma waliła z niego grubym ciekiem. Na brzuch, na koc, na twarz.
Teraz już tylko dyszeli. Oddychali, coraz wolniej, spokojniej, ciszej. Telefon wysunął mu się z palców i opadł na poduszkę obok szyi. Usłyszał jeszcze:
– Kochany…
Rozłączyła się.
Zamknął oczy. Poleży jeszcze chwilę. W ciemności.
Klasa poszła na wagary. Wszyscy, jak jeden. Tymek i Tomek też. Co prawda nie pojechali, jak reszta, do galerii, włóczyć się po sklepach i odwalać jakieś jaja, tylko urwali się klasie na przystanku i trafili nad Strawę, niewielki ciek, przypominający bardziej rynsztok niż rzeczkę. Siedzieli teraz pod mostem i mieszali dusze. Każdego dnia, od roku mniej więcej, a dokładnie od chwili, w której jednocześnie, nagle poczuli zew i pojęli, kim są, nakłuwali sobie ciało i mieszali krew. Ów zew, czy też Zew, jak zwykli z namaszczeniem myśleć o nim, spłynął i napełnił ich w ułamku sekundy, jakby przez wszechświat pędził dziki wiatr i postanowił na moment zagościć w ich ciałach, czyniąc sobie przerwę przed dalszymi poszukiwaniami. Przy okazji zyskali świadomość prawdy i poczucie, że nie istnieją ot tak, jako konsekwencja płciowych igraszek rodziców, których notabene od kilku lat nie było w ich życiu, ale mają do spełnienia ważną misję, ponadczasowy i oryginalny plan. Zew pomknął dalej, a oni poszli do najbliższego kiosku, kupili żyletkę i w milczeniu, w zgodzie absolutnej i w pełnym podekscytowania zrozumieniu, nacięli sobie skórę na przedramionach i zetknęli rany ze sobą. Dusze, ukryte we krwi, połączyły się i ożyły.
Dziś nakłuli igłami poduszki poniżej kciuka. Minął już czas blizn, nachodzących jedna na drugą. Bez przesady. Zew zewem, a ból bólem. Z dziurki po igle też się kropla wysącza, i to niejedna.
– Ty, a może pójdziemy na ten pedeżeter? Tak dla sprawdzenia?
Tymek patrzył na brata, który kucał cierpliwie tuż nad wybetonowaną krawędzią cieku, z ręką zanurzoną w lodowatej wodzie. O dziwo, w Strawie można było zobaczyć nieduże rybki, ślimaki i żaby. Tomek czekał, aż dorodny ciernik wpłynie w jego dłoń. Nie odezwał się ani nie drgnął. Był starszy, może o kilka minut, ale jednak. Wyszedł na świat pierwszy i on tu rządził. Między nimi. Rybka, drżąc delikatnie, zatrzymała się z pyszczkiem przy skórze dłoni chłopca, jakby go wąchała albo witała się z nim. Zdecydowanie, pewnym ruchem zacisnął dłoń.
– Okej – odparł i wstał.
Jak na swoje piętnaście lat był drobny i niewysoki i bez problemu mieścił się pod mostem. Górą przejechał autobus, betonowe płyty zadrżały. Tymek, nieco wyższy i dużo tęższy, wyjął z plecaka bułkę z kruszonką, ugryzł wielki kawał, wypychając policzki, a sypiące się obficie okruchy rzucił do wody.
– Mysif, ze fie kafnie? – wybełkotał.
Tomek przyglądał się rybce, trzymanej między kciukiem a palcem wskazującym. Otwierała łapczywie pyszczek.
– Kapnie – odpowiedział.
Poruszył ustami, naśladując rybkę. Roześmiał się i uniósł rękę do góry. Ścisnął palce. Ciernik otworzył pyszczek nieco szerzej. Chłopak okręcił się na jednej nodze, wziął zamach i spojrzał na brata, pałaszującego bułkę.
– E, wyrobiłeś się, braciszku! Dawniej już byś beczał i błagał mnie o litość. Dusze, nasze dusze stają się jednym, mówiłem.
Kucnął i wpuścił ostrożnie rybkę do wody. Machnęła płetwą, po czym pomknęła w górę cieku. Nad nimi znowu przetoczyło się ciężkie auto. Ze szczelin w betonowych płytach posypały się drobiny. Tomek usiadł na teczce, obok brata. Przyciągnął sobie do ust jego pulchne ręce z kawałkiem bułki i ugryzł.
– Widzisz coś?
Tymek przełknął ostatni kęs. Obtarł dłonie o spodnie, a chowając do teczki foliową torebkę, odparł:
– Słyszę.
Kiedy siedzieli obok siebie, blisko, widać było wyraźnie bliźniacze podobieństwo. To samo spojrzenie i ułożenie ust do strzyknięcia śliną. Ten sam ruch brwi i otwarcie ust przy ziewaniu. Nawet spoglądali na siebie dokładnie w tym samym momencie. Nie mówiąc o tym, że jak na komendę wkładali wskazujący palec lewej ręki do nosa i identycznym ruchem pozbywali się znalezionego tam dobytku.