Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 35
Tunel nigdy się nie pojawił, ale Frannie warsztat ojca (nazywany niekiedy przez niego „narzędziownią”, a przez matkę „tym cuchnącym miejscem, w którym ojciec żłopie piwsko”) całkowicie wystarczał. Było tam wiele dziwnych sprzętów i narzędzi. Ogromna komoda z mnóstwem wypełnionych po brzegi szuflad. Gwoździe, śruby, mutry, papier ścierny (w trzech rodzajach), strugi, poziomnice i wiele, wiele innych rzeczy, których nazw nie znała i nie poznała do dziś. W warsztacie panował półmrok, jedynym źródłem światła była omotana pajęczynami czterdziestowatowa żarówka wisząca na sznurze i niewielka lampa tensorowa, która zawsze była przekrzywiona, kiedy ojciec pracował. W powietrzu unosiła się woń kurzu, oliwy i dymu fajkowego. Fran miała wrażenie, że każdy ojciec musi palić. Fajkę, cygara, papierosy, marihuanę, haszysz – cokolwiek. Woń dymu wydawała jej się integralną częścią dzieciństwa.
„Podaj mi ten klucz, Frannie. Nie, ten mały. Co dziś robiłaś w szkole? Naprawdę Ruthie Sears cię popchnęła? Ale dlaczego miałaby chcieć to zrobić? Paskudne zadrapanie. Czy nie sądzisz jednak, że pasuje do koloru twojej sukienki? Przydałoby się, żeby Ruthie Sears popchnęła cię jeszcze raz. Zadrapałabyś sobie jeszcze drugą nogę i byłoby do pary. Podaj mi ten duży śrubokręt… Nie, nie, ten z żółtą rączką”.
„Frannie Goldsmith! Natychmiast opuść to okropne pomieszczenie i przebierz się! Już! Teraz! Pobrudzisz się!”.
Nawet dziś, mając dwadzieścia jeden lat, kiedy pochylając się, wchodziła do warsztatu i stawała obok stołu roboczego lub przy piecu, z którego zimą zawsze biło przyjemne ciepło, czuła się jak mała dziewczynka. Było to bardzo przyjemne uczucie, ale często mieszało się ze smutkiem po stracie Freda (choć prawie go nie pamiętała), którego dorastanie zostało tak brutalnie przerwane.
Czuła wszechobecną woń oliwy i moszczu winnego oraz słaby zapach fajkowego dymu. Prawie nie pamiętała już, jak to jest być małą dziewczynką, ale w tym jednym miejscu czasami jej się to przypominało i było to wspaniałe uczucie.
Zupełnie inaczej czuła się w saloniku.
Jeśli warsztat w czasach jej dzieciństwa kojarzył się z samymi dobrymi i przyjemnymi rzeczami, których symbolem był widmowy zapach dymu z fajki ojca (czasami, kiedy bolało ją ucho, wdmuchiwał jej do niego odrobinę dymu, ale musiała najpierw obiecać, że nie powie o tym Carli), to salonik przywodził jej na myśl wszystko, o czym pragnęła zapomnieć. „Mów tylko wtedy, kiedy cię pytają! Zepsuć jest łatwo, naprawić trudniej! Idź w tej chwili na górę i przebierz się, nie wiesz, że to nie wypada? Czy ty w ogóle myślisz? Frannie, nie drap się, bo ludzie pomyślą, że masz pchły. Co by sobie pomyśleli wujek Andrew i ciotka Carlene? Mam przez ciebie same zmartwienia!”.
Salonik był miejscem, gdzie nie wolno było odzywać się bez pytania, podrapać, kiedy cię coś zaswędziało, gdzie należało słuchać poleceń i stać spokojnie, kiedy wujowie i ciotki szczypali cię w policzki. Nie było mowy o kasłaniu, kichaniu czy – uchowaj Boże – ziewaniu. To było nie do pomyślenia.
Pośrodku pokoju, w którym dominował duch matki, stał zegar. Skonstruował go w 1889 roku dziadek Carli Tobias Downes i zegar został włączony do rodzinnego spadku. Przez lata podróżował, troskliwie opakowywany i ubezpieczany podczas przeprowadzek z jednej części kraju do drugiej (powstał w Buffalo w stanie Nowy Jork w warsztacie Tobiasa, miejscu równie zadymionym i brudnym jak pracownia Petera), przechodząc z rąk do rąk, kiedy rak, atak serca czy wypadek odrąbywały kolejną gałąź z ich drzewa genealogicznego. Stał w saloniku, odkąd Peter i Carla Goldsmith wprowadzili się do tego domu jakieś trzydzieści sześć lat temu. Tu go ustawiono zaraz po przeprowadzce i tu pozostał, tykając jednostajnie i odmierzając kolejne sekundy minionej epoki. Któregoś dnia odziedziczy go Frannie. „Jeśli go zechcę – powiedziała kiedyś, patrząc na bladą, wykrzywioną grymasem złości twarz matki. – Ale ja go wcale nie chcę!”.
Pod szklanymi kloszami leżały zasuszone kwiaty, a podłogę pokrywał szary dywan w ciemnoróżowe róże. Z wąskiego, łukowato sklepionego okna rozciągał się widok na wzgórze i szosę numer 1. Drogę oddzielał od ogrodu ogromny ligustrowy żywopłot. Odkąd na rogu ulicy powstała stacja Exxon, Carla tak długo zatruwała mężowi życie, aż w końcu posadził ten żywopłot. Gdy już to zrobił, zaczęła naciskać, aby przyspieszył jego wzrost. Potrafiłaby chyba zaakceptować nawet radioaktywne nawozy, gdyby tylko przyniosły pożądany efekt. Jej utyskiwania osłabły, kiedy żywopłot urósł, ale Fran przypuszczała, iż skończą się dopiero za jakieś dwa, trzy lata, gdy żywopłot całkowicie zasłoni stację benzynową stanowiącą obrazę dla jej saloniku. Wtedy utyskiwania ustaną, przynajmniej jeśli chodzi o tę kwestię.
Tapeta w szablonowy wzór – duże zielone liście i różowe kwiaty, niemal w tym samym odcieniu jak róże na dywanie. Meble w stylu wczesnoamerykańskim i ciemne mahoniowe drzwi. Kominek na pokaz, w którym od lat leżała ta sama kłoda, a palenisko było niemal dziewicze. Frannie przypuszczała, że drewno musiało być już tak wysuszone, że gdyby je podpalić, zajęłoby się jak papier. Nad paleniskiem wisiał spory kociołek, w którym można byłoby wykąpać dziecko. Przekazany rodzinie w spadku przez praprababkę Frannie, podobnie jak kominek był jedynie ozdobą saloniku. Powyżej kominka wisiała stara skałkówka. Okruchy czasu, fragmenty minionej, zasuszonej epoki.
Frannie miała niewiele wspomnień z dzieciństwa. Jedno z nich wiązało się z przykrym incydentem: któregoś dnia zrobiła siusiu na szary dywan z ciemnymi różami. Mogła mieć wtedy ze trzy latka, nie potrafiła jeszcze nad sobą panować i prawdopodobnie właśnie dlatego bardzo rzadko pozwalano jej wchodzić do saloniku. Mimo to jakoś weszła do środka i widok matki biegnącej w jej stronę, aby zapobiec „wypadkowi”, sprawił, że znowu się posiusiała i na szarym dywanie pojawiła się ciemna plama. W końcu zeszła, ale ile razy trzeba było pokrywać ten fragment dywanu szamponem, by go zmyć? Nie wiedziała. Odpowiedź na to pytanie znał jedynie Bóg.
To właśnie tutaj, w saloniku, matka uraczyła Fran długim i bardzo nieprzyjemnym wykładem po tym, jak przyłapała ją razem z Normanem Bursteinem w stodole bawiących się „w doktora”. Zegar miarowo odliczał sekundy, a Carla zapytała córkę, jak by się czuła, gdyby zabrała ją całkiem nagą na spacer wzdłuż szosy numer jeden. Sześcioletnia Frannie rozpłakała się wtedy, ale matka darowała jej karę.
Mając dziesięć lat, podczas przejażdżki rowerem odwróciła się przez ramię, aby krzyknąć do Georgetty McGuire, i wjechała na słupek ze skrzynką pocztową. Rozcięła sobie głowę, rozkwasiła nos, pozdzierała skórę z kolan i przez dłuższą chwilę widziała wokół siebie tylko morze szarości. Kiedy doszła do siebie, kuśtykając, wróciła do domu. Przez cały czas płakała, przerażona widokiem krwi wypływającej z jej ciała. Poszłaby do ojca, ale był jeszcze w pracy, więc weszła do saloniku, gdzie Carla Goldsmith podejmowała właśnie herbatą panie Venner i Prynne.
„Wynocha! – wrzasnęła matka i zaraz potem podbiegła do niej, objęła ją mocno i powiedziała: – Och, Frannie, kochanie, co się stało z twoim biednym noskiem?”.
Zaprowadziła ją do kuchni, gdzie krople krwi mogły bezpiecznie skapywać na podłogę, i mimo że teraz ją pocieszała, córka nigdy nie zapomniała,