Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 41
Szlak, którym podążali Andy i Lloyd, odkąd zabili właściciela continentala i przywłaszczyli sobie jego wóz na południe od Hachita, był kręty i dość bezsensowny. Kiedy jechali w górę szosy numer 81 do US 80 i mijali rogatki, zaczęło ich ogarniać coraz większe zdenerwowanie. W ciągu ostatnich sześciu dni zabili sześciu ludzi łącznie z właścicielem continentala oraz jego żoną i córeczką. Jednak to nie tych sześć zabójstw było przyczyną ich zdenerwowania i zmuszało do uporczywego trzymania się międzystanowej. Powodem były narkotyki i broń. Parę uncji haszu, niewielka blaszana puszka wypełniona koką i mnóstwo marychy. Do tego dwie trzydziestkiósemki, trzy czterdziestkipiątki, magnum .357, które Andy „Dziurawiec” nazywał dziurkaczem, sześć strzelb – z czego dwie były obrzynami typu „pump” – oraz automatyczny schmeisser.
Popełnionymi z zimną krwią morderstwami w ogóle się nie przejmowali, ale zdawali sobie sprawę z kłopotów, w jakie by się wpakowali, gdyby gliniarze z drogówki przyłapali ich w wozie pełnym towaru i gnatów. Poza tym byli międzystanowymi uciekinierami. Stali się nimi od momentu przekroczenia granicy Nevady.
„Międzystanowi uciekinierzy”. Lloydowi Henreidowi podobało się to określenie.
W Deming skręcili na północ i odtąd jechali US 180. Przejechali przez Hurley, Bayard i nieco większe Silver City, gdzie Lloyd kupił torbę hamburgerów i osiem koktajli czekoladowych. (Po cholerę aż osiem? Niedługo będzie szczał czekoladą, pomyślał Andy). Kiedy je kupował, uśmiechał się do kelnerki w taki sposób, że dziewczyna jeszcze przez parę godzin nie mogła dojść do siebie.
„Miałam wrażenie, że ten facet mógłby mnie zabić… i uśmiechałby się przy tym tak samo jak w barze” – powiedziała po południu tego dnia swojemu szefowi.
Wyjechali z Silver City i z rykiem przemknęli przez Cliff – droga ponownie skręcała tu na zachód, a oni nie zamierzali jechać w tamtą stronę. Przejechali przez Buckhorn, po czym znowu znaleźli się w krainie zapomnianej przez Boga i ludzi. Dwupasmowa autostrada biegła poprzez piaszczyste równiny porośnięte tu i tam kępami szałwii, a w oddali majaczyły pojedyncze skały i rozległe płaskowyże.
– Kończy się nam paliwo – stwierdził w pewnym momencie Andy.
– Starczyłoby na dłużej, gdybyśmy tak nie pruli – zauważył Lloyd.
Trzymał w dłoniach kolejny koktajl, który zamierzał wyrzucić przez okno razem z trzema jeszcze nienapoczętymi.
Andy szarpnął samochodem w przód, potem w tył i jeszcze raz w przód.
– Dalej, kowboju! – ryknął Lloyd.
– Heeja! Heeja!
– Zapalisz?
– Jak mi dasz, to zapalę – odparł Andy. – Heeja! Heeja!
Na podłodze między nogami Lloyda leżała wielka zielona torba. Znajdowała się w niej marihuana. Sięgnął do środka, nabrał trochę trawki i zaczął robić z niej wielkiego skręta.
– Heeja! Heeja!
Samochód zaczął jechać zakosami, raz po raz przecinając białą linię.
– Przestań! – wrzasnął Lloyd. – Rozsypuję towar!
– Mamy go wystarczająco dużo. Heeja!
– Daj spokój, musimy to zhandlować. Musimy to opchnąć, bo jeśli nas z tym złapią, będziemy mieli przechlapane.
– W porządku, stary – mruknął Dziurawiec i znów zaczął prowadzić prosto, ale jego twarz sposępniała. – To był twój pomysł, twój pieprzony pomysł.
– Przecież uważałeś, że to dobry pomysł.
– Tak, ale nie spodziewałem się, że będziemy szwendać się z tym po całej Arizonie. Czy mamy szansę kiedykolwiek wrócić do Nowego Jorku?
– Robimy to, aby zgubić pościg – odparł Lloyd.
Niemal widział otwierające się wrota policyjnych garaży i tysiące starych radiowozów z lat czterdziestych wyjeżdżających w mrok nocy. Smugi świateł reflektorów przesuwają się po murach. „Wychodźcie, przecież dobrze wiemy, że tam jesteście!”.
– Pierdolone szczęście – stwierdził ponuro Andy. – Wiesz, ile zarobiliśmy, jeśli nie liczyć towaru i spluw? Szesnaście dolców i trzy karty kredytowe, których nie odważyliśmy się użyć. Kurwa mać, nawet nas nie stać na benzynę dla tego żarłoka.
– Bóg nam pomoże – powiedział Lloyd, skleił śliną skręta i przypalił go zapalniczką wyjętą z deski rozdzielczej wozu.
– Skoro chcesz wszystko sprzedać, to co będziemy jarać? – zapytał Andy, najwyraźniej nie bardzo wierząc, że Bóg zechce im pomóc.
– Zostawimy trochę. Masz, zajaraj sobie.
Andy zaśmiał się i wziął skręta. Pomiędzy nimi, oparty na rozłożonej metalowej kolbie, stał gotowy do strzału schmeisser. Connie pruł przed siebie, a wskaźnik poziomu paliwa zatrzymał się na ósemce.
Dziurawiec i Lloyd spotkali się rok wcześniej w Brownsville w Nevadzie – w obozie pracy o minimalnym nadzorze, który znajdował się jakieś sześćdziesiąt mil na północ od Tonopah i osiemdziesiąt na północny wschód od Gabbs.
Było to okropne miejsce: dziewięćdziesiąt akrów nawodnionej ziemi, na której stały więzienne baraki. Miała to być farma, ale nie można było tam zbyt wiele wyhodować. Marchewki i sałata po pierwszej kąpieli w prażących promieniach słońca usychały. Rosły tu tylko chwasty, jednak stanowa legislatura z uporem maniaka twierdziła, że kiedyś na farmie będzie można uprawiać soję. Użyźnianie pustyni jest uciążliwym i raczej bezowocnym procesem.
Strażnik – który kazał nazywać siebie „szefem” – okazał się prawdziwą kanalią, a wszyscy jego pomocnicy byli takimi samymi gnidami jak on. Kiedy przywożono nowych, wyjaśniał im, że Brownsville ma status obozu o minimalnym nadzorze, ponieważ jeśli chodzi o ucieczki, jest tu jak w starej piosence: Nie ma dokąd uciec, dziecino, nie ma gdzie się skryć. Mimo to niektórzy próbowali, ale większość z nich sprowadzano z powrotem dwa czy trzy dni później – z oparzeniami słonecznymi na całym ciele, na wpół ślepych i gotowych oddać wszystko za łyk wody. Niektórzy chichotali jak obłąkani, a jeden chłopak, który był „na zewnątrz” przez całe trzy dni, powiedział, że kilka mil na południe od Gabbs widział ogromny zamek, prawdziwe zamczysko z fosą, którego strzegły trolle dosiadające wielkich czarnych rumaków. Parę miesięcy później, kiedy w Brownsville zjawił się wędrowny pastor, pechowy uciekinier postanowił się nawrócić.
Andrew „Dziurawiec” Freeman dostał się tu za napad i zwolniono go w kwietniu 1989 roku. Zajmował pryczę obok Lloyda Henreida i powiedział mu, że gdyby był zainteresowany jakąś grubszą robotą, niech przyjedzie do Las Vegas.
Lloyd był zainteresowany.
Został