Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 54
– Jane’s Place. Otwarte.
– Dla wszystkich? – zapytał niskim, zmysłowym głosem.
– Posłuchaj no, cwaniaczku, bez… To ty, Larry?
– Tak, to ja. Cześć, Arlene.
– Gdzie jesteś? Wszyscy stracili cię z oczu.
– Jestem na Wschodnim Wybrzeżu – odparł. – Ktoś dał mi cynk, że szuka mnie paru rozzłoszczonych łebków i powinienem poczekać, aż sytuacja się trochę unormuje.
– Może chodzi o pewne party w domku na plaży?
– Tak – przyznał.
– Słyszałam o tym – powiedziała. – Kosztowna impreza.
– Jest tam gdzieś Wayne, Arlene?
– Masz na myśli Wayne’a Stukeya?
– Przecież nie Johna Wayne’a, bo on nie żyje.
– O niczym nie wiesz?
– A skąd miałbym wiedzieć? Jestem na drugim końcu kraju. Chyba u niego wszystko w porządku?
– Jest w szpitalu. Ma grypę. Nazywają tego wirusa Kapitanem Tripsem. Nie ma się z czego śmiać. To poważna sprawa. Mówią, że na tę chorobę umarło już wielu ludzi. Ludzie wpadli w panikę. Mamy aż sześć wolnych stolików, a wiesz dobrze, że w tym lokalu nigdy nie było wolnych miejsc.
– Jak on się czuje?
– Nie wiadomo. Oddziały szpitalne są przepełnione i ściśle strzeżone. Nie ma żadnych odwiedzin. To okropne, Larry. Poza tym wszędzie roi się tu od żołnierzy.
– Na przepustce?
– Żołnierze na przepustce nie noszą broni ani nie jeżdżą wojskowymi ciężarówkami. Dobrze, że się stąd wyrwałeś.
– W wiadomościach nic o tym nie mówili.
– U nas w gazetach było tylko kilka drobnych wzmianek o nagłym wzroście zachorowań na grypę. Niektórzy twierdzą, że to sprawka wojskowych… że źle zabezpieczyli jakiś słoik z wirusami w którymś ze swoich laboratoriów. Czy to nie przerażające?
– To tylko bajdurzenie panikarzy.
– Czy tam, gdzie jesteś, nic takiego się nie dzieje?
– Nie – odparł i nagle pomyślał o chorobie swojej matki. I czy jadąc metrem nie zauważył, że sporo osób kichało i kasłało? Zupełnie jak na oddziale gruźlików. Ale przecież w każdym mieście zawsze znajdzie się kilka osób, które kaszlą i kichają. Wszystkie zarazki są bardzo towarzyskie i lubią dzielić się swoim bogactwem.
– Mojej koleżanki nie ma dziś w pracy – dodała Arlene. – Ma gorączkę i spuchnięte gruczoły… a przynajmniej tak powiedziała. Zawsze wydawało mi się, że ta stara wariatka jest za twarda, żeby dać się złamać jakiemuś choróbsku…
– Trzy minuty dobiegają końca – przerwał jej głos z centrali. – Po ich upływie rozlegnie się sygnał.
– Wrócę za tydzień lub dwa, Arlene – powiedział Larry. – Wtedy się zobaczymy.
– Świetnie. Zawsze chciałam się umówić na randkę ze znanym piosenkarzem.
– Nie znasz przypadkiem faceta, którego nazywają Dewey Deck?
– Och… – jęknęła.
– Co się stało?
– Dobrze, że nie odłożyłeś słuchawki! Widziałam się z Wayne’em dwa dni przed tym, zanim poszedł do szpitala. Zupełnie o tym zapomniałam. Ojej!
– O co chodzi?
– O kopertę. Powiedział, że to dla ciebie, ale prosił, żebym przechowała ją przez tydzień czy dwa w kasie albo ci przekazała, jeżeli się spotkamy. Powiedział coś w rodzaju: „Ma cholernego farta, że Dewey Deck nie dostał tego w swoje łapy”.
– Co jest w środku? – zapytał Larry i przełożył słuchawkę z jednej ręki do drugiej.
– Chwileczkę. Zaraz zobaczę.
Przez chwilę panowała cisza, a potem rozległ się odgłos rozdzieranego papieru.
– To książeczka oszczędnościowa. First Commercial Bank of California. Stan konta… o rety! Ponad trzynaście tysięcy dolarów. Jeżeli kiedykolwiek usłyszę od ciebie, że nie masz grosza przy duszy, na pewno pożałujesz.
– Dzięki, Arlene – odparł zaskoczony Larry. – Przypilnuj tego dla mnie, dobrze?
– Nie. Wyrzucę ją do kanału burzowego. Dupek.
– Miło wiedzieć, że cię kochają.
Westchnęła.
– Aż za bardzo, Larry. Włożę ją do koperty, na której napiszę dwa nazwiska: twoje i moje. Kiedy się zjawisz, nie będziesz mógł mnie okantować.
– Nigdy bym tego nie zrobił, skarbie – odparł, uśmiechając się do siebie.
Rozłączyła się, a w słuchawce znowu rozległ się głos z centrali domagający się dalszych ćwierćdolarówek dla Ma Bell. Larry, wciąż czując przylepiony do ust kretyński uśmieszek, wrzucił je do otworu, po czym wybrał numer matki. Po chwili w mieszkaniu Alice Underwood rozdzwonił się telefon. W takiej sytuacji pierwszym odruchem jest chęć podzielenia się z kimś dobrymi wieściami, a drugim – dobicie nimi kogoś.
Larry wierzył, że w jego przypadku w grę wchodzi jedynie pierwsza ewentualność. Chciał, aby jego matka wiedziała, że znowu jest wypłacalny.
Uśmiech powoli znikał z jego ust, bo Alice Underwood nie odbierała telefonu. Może jednak postanowiła pójść do pracy. Przypomniał sobie jej poczerwieniałą, rozpaloną od gorączki twarz i gwałtowne ataki kaszlu. Nie, pójście do pracy raczej nie wchodziło w grę. Prawdę mówiąc, nie sądził, aby miała dość siły, żeby w ogóle wyjść z domu. Odłożył słuchawkę na widełki i zgarnął zwróconą przez automat ćwierćdolarówkę.
Wyszedł, grzechocząc trzymanymi w dłoni monetami. Kiedy zobaczył taksówkę, zatrzymał ją. Gdy samochód ponownie włączył się w ruch uliczny, zaczął siąpić drobny deszczyk.
Drzwi były zamknięte. Zastukawszy dwa albo trzy razy, Larry nabrał pewności, że w mieszkaniu nikogo nie ma. Pukał tak głośno, że ktoś mieszkający