Bastion. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 54

Bastion - Стивен Кинг

Скачать книгу

na ćwierćdolarówki. Obok Beef’n Brew, po drugiej stronie ulicy, była czynna budka telefoniczna. Larry wykręcił numer Jane’s Place. Było to miejsce pokerowych rozgrywek, gdzie czasami zaglądał Wayne Stukey. Larry wrzucał ćwierćdolarówki do otworu, aż w końcu trzy tysiące mil dalej ktoś podniósł słuchawkę i kobiecy głos powiedział:

      – Jane’s Place. Otwarte.

      – Dla wszystkich? – zapytał niskim, zmysłowym głosem.

      – Posłuchaj no, cwaniaczku, bez… To ty, Larry?

      – Tak, to ja. Cześć, Arlene.

      – Gdzie jesteś? Wszyscy stracili cię z oczu.

      – Jestem na Wschodnim Wybrzeżu – odparł. – Ktoś dał mi cynk, że szuka mnie paru rozzłoszczonych łebków i powinienem poczekać, aż sytuacja się trochę unormuje.

      – Może chodzi o pewne party w domku na plaży?

      – Tak – przyznał.

      – Słyszałam o tym – powiedziała. – Kosztowna impreza.

      – Jest tam gdzieś Wayne, Arlene?

      – Masz na myśli Wayne’a Stukeya?

      – Przecież nie Johna Wayne’a, bo on nie żyje.

      – O niczym nie wiesz?

      – A skąd miałbym wiedzieć? Jestem na drugim końcu kraju. Chyba u niego wszystko w porządku?

      – Jest w szpitalu. Ma grypę. Nazywają tego wirusa Kapitanem Tripsem. Nie ma się z czego śmiać. To poważna sprawa. Mówią, że na tę chorobę umarło już wielu ludzi. Ludzie wpadli w panikę. Mamy aż sześć wolnych stolików, a wiesz dobrze, że w tym lokalu nigdy nie było wolnych miejsc.

      – Jak on się czuje?

      – Nie wiadomo. Oddziały szpitalne są przepełnione i ściśle strzeżone. Nie ma żadnych odwiedzin. To okropne, Larry. Poza tym wszędzie roi się tu od żołnierzy.

      – Na przepustce?

      – Żołnierze na przepustce nie noszą broni ani nie jeżdżą wojskowymi ciężarówkami. Dobrze, że się stąd wyrwałeś.

      – W wiadomościach nic o tym nie mówili.

      – U nas w gazetach było tylko kilka drobnych wzmianek o nagłym wzroście zachorowań na grypę. Niektórzy twierdzą, że to sprawka wojskowych… że źle zabezpieczyli jakiś słoik z wirusami w którymś ze swoich laboratoriów. Czy to nie przerażające?

      – To tylko bajdurzenie panikarzy.

      – Czy tam, gdzie jesteś, nic takiego się nie dzieje?

      – Nie – odparł i nagle pomyślał o chorobie swojej matki. I czy jadąc metrem nie zauważył, że sporo osób kichało i kasłało? Zupełnie jak na oddziale gruźlików. Ale przecież w każdym mieście zawsze znajdzie się kilka osób, które kaszlą i kichają. Wszystkie zarazki są bardzo towarzyskie i lubią dzielić się swoim bogactwem.

      – Mojej koleżanki nie ma dziś w pracy – dodała Arlene. – Ma gorączkę i spuchnięte gruczoły… a przynajmniej tak powiedziała. Zawsze wydawało mi się, że ta stara wariatka jest za twarda, żeby dać się złamać jakiemuś choróbsku…

      – Trzy minuty dobiegają końca – przerwał jej głos z centrali. – Po ich upływie rozlegnie się sygnał.

      – Wrócę za tydzień lub dwa, Arlene – powiedział Larry. – Wtedy się zobaczymy.

      – Świetnie. Zawsze chciałam się umówić na randkę ze znanym piosenkarzem.

      – Nie znasz przypadkiem faceta, którego nazywają Dewey Deck?

      – Och… – jęknęła.

      – Co się stało?

      – Dobrze, że nie odłożyłeś słuchawki! Widziałam się z Wayne’em dwa dni przed tym, zanim poszedł do szpitala. Zupełnie o tym zapomniałam. Ojej!

      – O co chodzi?

      – O kopertę. Powiedział, że to dla ciebie, ale prosił, żebym przechowała ją przez tydzień czy dwa w kasie albo ci przekazała, jeżeli się spotkamy. Powiedział coś w rodzaju: „Ma cholernego farta, że Dewey Deck nie dostał tego w swoje łapy”.

      – Co jest w środku? – zapytał Larry i przełożył słuchawkę z jednej ręki do drugiej.

      – Chwileczkę. Zaraz zobaczę.

      Przez chwilę panowała cisza, a potem rozległ się odgłos rozdzieranego papieru.

      – To książeczka oszczędnościowa. First Commercial Bank of California. Stan konta… o rety! Ponad trzynaście tysięcy dolarów. Jeżeli kiedykolwiek usłyszę od ciebie, że nie masz grosza przy duszy, na pewno pożałujesz.

      – Dzięki, Arlene – odparł zaskoczony Larry. – Przypilnuj tego dla mnie, dobrze?

      – Nie. Wyrzucę ją do kanału burzowego. Dupek.

      – Miło wiedzieć, że cię kochają.

      Westchnęła.

      – Aż za bardzo, Larry. Włożę ją do koperty, na której napiszę dwa nazwiska: twoje i moje. Kiedy się zjawisz, nie będziesz mógł mnie okantować.

      – Nigdy bym tego nie zrobił, skarbie – odparł, uśmiechając się do siebie.

      Rozłączyła się, a w słuchawce znowu rozległ się głos z centrali domagający się dalszych ćwierćdolarówek dla Ma Bell. Larry, wciąż czując przylepiony do ust kretyński uśmieszek, wrzucił je do otworu, po czym wybrał numer matki. Po chwili w mieszkaniu Alice Underwood rozdzwonił się telefon. W takiej sytuacji pierwszym odruchem jest chęć podzielenia się z kimś dobrymi wieściami, a drugim – dobicie nimi kogoś.

      Larry wierzył, że w jego przypadku w grę wchodzi jedynie pierwsza ewentualność. Chciał, aby jego matka wiedziała, że znowu jest wypłacalny.

      Uśmiech powoli znikał z jego ust, bo Alice Underwood nie odbierała telefonu. Może jednak postanowiła pójść do pracy. Przypomniał sobie jej poczerwieniałą, rozpaloną od gorączki twarz i gwałtowne ataki kaszlu. Nie, pójście do pracy raczej nie wchodziło w grę. Prawdę mówiąc, nie sądził, aby miała dość siły, żeby w ogóle wyjść z domu. Odłożył słuchawkę na widełki i zgarnął zwróconą przez automat ćwierćdolarówkę.

      Wyszedł, grzechocząc trzymanymi w dłoni monetami. Kiedy zobaczył taksówkę, zatrzymał ją. Gdy samochód ponownie włączył się w ruch uliczny, zaczął siąpić drobny deszczyk.

* * *

      Drzwi były zamknięte. Zastukawszy dwa albo trzy razy, Larry nabrał pewności, że w mieszkaniu nikogo nie ma. Pukał tak głośno, że ktoś mieszkający

Скачать книгу