Konrad Wallenrod. Adam Mickiewicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Konrad Wallenrod - Adam Mickiewicz страница 4

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Konrad Wallenrod - Adam Mickiewicz

Скачать книгу

krużganek,

      Drudzy przechodzą gaje i ogrody.

      Noc była cicha, majowej pogody;

      Z dala niepewny wyglądał poranek;

      Księżyc, obiegłszy błonie szafirowe,

      Z odmiennym licem, z różnym blaskiem w oku,

      Drzemiąc to w ciemnym, to w srebrnym obłoku,

      Zniżał swą cichą i samotną głowę;

      Jak dumający w pustyni kochanek,

      Obiegłszy myślą całe życia koło,

      Wszystkie nadzieje, słodycze, cierpienia,

      To łzy wylewa, to spojrzy wesoło,

      Wreszcie ku piersiom zmordowane czoło

      Skłania — i wpada w letarg zamyślenia.

      Przechadzką inni bawią się rycerze.

      Lecz arcykomtur chwil darmo nie traci:

      Zaraz Halbana i celniejszych braci

      Wzywa do siebie i na stronę bierze,

      Aby z daleka od ciekawej rzeszy

      Zasięgnąć rady, udzielić przestrogi.

      Wychodzi z zamku, na równinę spieszy.

      Tak rozmawiając, nie pilnując drogi,

      Błądzili kilka godzin w okolicy,

      Blisko spokojnych jeziora wybrzeży.

      Już ranek: pora wracać do stolicy;

      Stają... głos jakiś... skąd... z narożnej wieży:

      Słuchają pilnie — to głos pustelnicy.

      W tej wieży dawno, przed laty dziesięciu,

      Jakaś nieznana pobożna niewiasta,

      Z dala przybywszy do Maryi miasta —

      Czy ją natchnęło niebo w przedsięwzięciu,

      Czy skażonego sumienia wyrzuty

      Pragnąc ukoić balsamem pokuty —

      Pustelniczego szukała ukrycia

      I tu znalazła grobowiec za życia.

      Długo nie chcieli zezwalać kapłani,

      Wreszcie, stałością prośby przełamani,

      Dali jej w wieży samotne schronienie.

      Ledwie stanęła za święconym progiem,

      Na próg zwalono cegły i kamienie:

      Została sama z myślami i Bogiem;

      I bramę, co ją od żyjących dzieli,

      Chyba w dzień sądny odemkną anieli.

      U góry małe okienko i krata,

      Kędy pobożny lud słał pożywienie,

      A niebo wietrzyk i dzienne promienie.

      Biedna grzesznico! Czyż nienawiść świata

      Do tyla umysł skołatała młody,

      Że się obawiasz słońca i pogody?

      Zaledwie w swoim zamknęła się grobie,

      Nikt jej nie widział przy okienku wieży

      Przyjmować w usta wiatru oddech świeży,

      Oglądać niebo w pogodnej ozdobie

      I miłe kwiaty na ziemnym obszarze,

      I stokroć milsze swoich bliźnich twarze.

      Wiedziano tylko, że jest dotąd w życiu:

      Bo nieraz jeszcze świętego pielgrzyma,

      Gdy nocą przy jej błąka się ukryciu,

      Jakiś dźwięk miły na chwilę zatrzyma;

      Dźwięk to zapewne pobożnej piosenki.

      I z pruskich wiosek, gdy zebrane dzieci

      Igrają w wieczór u bliskiej dąbrowy,

      Natenczas z okna coś białego świeci,

      Jak gdyby promyk wschodzącej jutrzenki:

      Czy to jej włosa pukiel bursztynowy,

      Czyli to połysk drobnej śnieżnej ręki,

      Błogosławiącej niewiniątek głowy...

      Komtur, tamtędy obróciwszy kroki,

      Słyszy, gdy wieżę narożną pomijał:

      «Tyś Konrad!... Przebóg, spełnione wyroki!

      Ty masz być mistrzem, abyś ich zabijał!...

      Czyż nie poznają?... Ukrywasz daremnie...

      Chociażbyś jak wąż inne przybrał ciało:

      Jeszcze by w twojej duszy pozostało

      Wiele dawnego — wszak zostało we mnie!

      Chociażbyś wrócił po twoim pogrzebie,

      Jeszcze Krzyżacy poznaliby ciebie...»

      Słucha rycerstwo: to głos pustelnicy!

      Spojrzą na kratę: zda się pochylona,

      Zda się ku ziemi wyciągać ramiona —

      Do kogóż?... Pusto w całej okolicy.

      Z daleka tylko jakiś blask uderza,

      Na kształt płomyka stalowej przyłbicy,

      I cień na ziemi... czy to płaszcz rycerza?

      Już znikło... Pewnie złudzenie źrenicy,

      Pewnie jutrzenki błysnął wzrok rumiany,

      Po ziemi ranne przemknęły tumany.

      «Bracia! — rzekł Halban — dziękujmy niebiosom,

      Pewnie

Скачать книгу