Baśnie Andersena. Ганс Христиан Андерсен

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Baśnie Andersena - Ганс Христиан Андерсен страница 3

Baśnie Andersena - Ганс Христиан Андерсен

Скачать книгу

kręcił się szybko, ile razy puszczono go na mocnym sznurku; tylko piłka w marzeniach wydawała mu się coraz piękniejszą.

      Kilka lat upłynęło mu w takiej tęsknocie – zestarzał się. Wtedy pozłocono mu krążek i był znowu tak piękny, że sobie trudno wyobrazić. Tańczył wybornie, brzęczał głośno i wesoło – wszyscy go podziwiali.

      Lecz raz sznurek się zerwał, bąk podskoczył w górę – i zniknął.

      Szukano go dokoła, zaglądano nawet do piwnicy – nadaremnie.

      Gdzież się schował?

      Nikt nie zgadł, że wpadł do śmietnika, gdzie leżał między głąbami kapusty i starym gruzem, który wyrzucono z rynny.

      – No, pięknie się ubrałem! – mruknął z niezadowoleniem. – Leżeć pomiędzy podobną hołotą! Za parę dni będę wyglądał, jak ona; obedrą ze mnie złoto – straszne rzeczy!

      To mówiąc, spojrzał zezem na głąb kapuściany z szeroką szczerbą w boku i na jakiś dziwny, kulisty przedmiot, przypominający zwiędłe, przegniłe jabłko. Ale nie było to jabłko, tylko stara piłka, która przez długi czas leżała w rynnie, skurczyła się i zgniła od wilgoci.

      – Dzięki Bogu, że przecież jest tu ktoś, z kim można porozmawiać przyzwoicie – rzekła piłka, przyjaźnie patrząc na złocony krążek. Jestem właściwie zrobiona z safianu, piękne rączki mię szyły, – wewnątrz mam hiszpański korek, choć to dziś trudno poznać. Byłam niegdyś prawie zaręczona z jaskółką, ale wpadłam do rynny i przez pięć lat cierpiałam tam okropne męki. Pięć lat dla młodej piłki to bardzo długi przeciąg czasu!

      Bąk nic nie odpowiadał, leżał teraz cichuteńko i myślał o swojej miłości. Tak, nie mógł wątpić, to ona, ta sama, jego ukochana piłka! Ale któż by ją poznał dzisiaj?

      Wtem służąca ze śmieciami przyszła do śmietnika i spostrzegła złocony krążek.

      – Bąk, bąk się znalazł! – zawołała głośno i wyjęła go z pośród niewłaściwego otoczenia.

      Na piłkę nie zwróciła najmniejszej uwagi, a co gorsza, bąk wierny przestał odtąd myśleć o niej i nie wspominał nigdy o swojej miłości. Trudno być stałym, jeśli ukochana przeleży pięć lat w rynnie i cierpi tam okropne męki. A do spotkania w śmietniku lepiej się zawsze nie przyznawać.

przełożyła Cecylia Niewiadomska

      Brzydkie kaczątko

      Prześlicznie było na wsi. Lato gorące, pogodne, żółte zboże na polach, owies jeszcze zielony, na łąkach stogi pachnącego siana. Bociany przechadzały się powoli na wysokich, czerwonych nogach, klekocąc po egipsku, bo takim językiem nauczyły się mówić od matek. Dokoła wielkie lasy, cieniste, szumiące, a w nich głębokie i ciche jeziora. Prześlicznie, cudownie było na wsi.

      Jasne słońce oświetlało stary dwór na pochyłości wzgórza, otoczony murem i szeroką wstęgą wolno płynącej wody. Z muru zwieszały się pnące rośliny, a liście łopianu schylały się aż do wody. I było pod nimi cicho i ciemno jak w cienistym lesie.

      Pod jednym z takich liści młoda kaczka usłała sobie gniazdo i siedziała na jajach. Nudziło się jej bardzo, bo żadna z sąsiadek nie miała chęci w tak piękną pogodę rozmawiać z nią o tym, co słychać na świecie. Każda wolała pływać po przejrzystej wodzie, pluskać się i schnąć na ciepłym słoneczku, a ona tylko jedna jak przykuta siedzi w cieniu na gnieździe.

      Skończyło się wreszcie jej udręczenie, jajka zaczęły pękać i co chwila wysuwała się z innej skorupki główka pisklęcia, oznajmiając cienkim głosikiem, że żyje.

      – Pip, pip! – wołały wszystkie.

      – Kwa, kwa! – odpowiadała im poważnie matka, a maleństwa zaczęły naśladować jej głos opowiadając sobie, co widzą dokoła, i rozglądając się na wszystkie strony.

      Matka pozwalała mówić i patrzeć, ile im się podoba, bo kolor zielony jest bardzo zdrowy dla oczu.

      – Ach, jaki ten świat duży! – wołały kaczęta dobywając się z cienkiej skorupy i prostując z przyjemnością nóżki i skrzydełka.

      – Nie myślcie, że z tego gniazda widać cały świat – rzekła matka. – Ho, ho! Ciągnie się on ogromnie daleko, jeszcze za tym ogrodem, za łąką proboszcza, het, het! Ale nigdy tam nie byłam.

      Czyście już wszystkie wyszły ze skorupek? – dodała wstając. – Jeszcze nie! Największe ani myśli pęknąć. Ciekawam bardzo, jak długo będę tu na nim pokutowała. Przyznam się, że mam już tego zupełnie dosyć. I usiadła z gniewem na upartym jajku.

      – A cóż tam słychać u was, kochana sąsiadko? – spytała stara kaczka, która wybrała się wreszcie w odwiedziny do młodej matki.

      – Z jednym jajkiem mam kłopot: ani myśli pęknąć. A taka jestem zmęczona! A inne dzieci ślicznie się wykluły, zdrowe, żwawe, żółciutkie, aż przyjemnie patrzeć. Ładniejszych kacząt w życiu nie widziałam.

      – Pokaż mi to jajko, które nie chce pęknąć – rzekła sąsiadka. – Ho, ho! Takie duże. To indycze jajko. Znam się na tym, bo mi się niegdyś zdarzyło wysiedzieć takie. Nie ma z tego pociechy; wody się obawia, pływać nie umie. Namęczyłam się i namartwiłam nad nim. Wszystko na próżno; niczego nauczyć go nie można. Pokaż no jeszcze to jajko. Tak, tak, to indycze. Zostaw je i zajmij się lepiej swoimi. Czas puścić dzieciaki na wodę.

      – Nie – odparła kaczka. – Posiedzę jeszcze; tak długo siedziałam, wytrwam parę dni dłużej.

      – Jak chcesz, moja kochana!

      I kaczka siedziała cierpliwie, aż pękło i wielkie jajo.

      – Pip, pip! – odezwało się pisklę i prędko zaczęło wydostawać się ze skorupki. Było bardzo duże i brzydkie. Kaczka patrzyła na nie z ciekawością i uwagą.

      – Ogromne pisklę – rzekła wreszcie – i niepodobne do żadnego z moich. Czyżby to rzeczywiście było indycze jajko? No, przekonamy się o tym: musi iść do wody, choćbym je miała wciągnąć za łeb własnym dziobem.

      Nazajutrz była prześliczna pogoda. Gładka powierzchnia wody błyszczała jak lustro i prawie że zapraszała do pływania. Kaczka z całą rodziną wybrała się do kąpieli i na dalszą wycieczkę. Plusk!… i skoczyła w wodę. – Kwa, kwa! – zawołała i dzieci zaczęły skakać za nią jedno po drugim. Na chwilę kryły się w wodzie z łebkami, lecz zaraz wypływały, poruszały zgrabnie i szybko nóżkami i radziły sobie tak dobrze, że przyjemnie było patrzeć.

      Brzydkie kaczątko pływało razem z innymi.

      ˝To nie indycze – rzekła do siebie kaczka. – Umie pływać, i jak jeszcze! Może najlepiej ze wszystkich. Jak prosto się trzyma, a jak doskonale przebiera nogami. To moje własne dziecko. Nie jest ono nawet takie brzydkie, jeśli się dobrze przypatrzyć, tylko za duże trochę, no, bardzo duże˝.

      – Kwa, kwa! – odezwała się znowu głośno. – Za mną, dzieci! Muszę was wprowadzić w świat, przedstawić na kaczym dworze, tylko trzymajcie

Скачать книгу