Baśnie Andersena. Ганс Христиан Андерсен
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Baśnie Andersena - Ганс Христиан Андерсен страница 8
– Wychodziłem zresztą tylko wieczorami i przy blasku księżyca przebiegałem ulice miasta. Rozciągałem się wtedy wygodnie po murach, wspinałem w górę, zaglądałem w okna, do parterowych mieszkań, na piętra, poddasza. Widziałem rzeczy, których nikt nie widział, i przyszedłem do przekonania, iż człowiek jest tak nędzną i lichą istotą, że nie warto ubiegać się o jego imię.
– Nie jestem jednak zmienny, więc gdy raz zdecydowałem się wejść pomiędzy ludzi, jako istota im równa, nie chciałem zrzekać się tego zamiaru. Widziałem i wiedziałem teraz wszystko, co się dzieje na świecie, więc mogłem z wiedzy tej korzystać. Gdybym zaczął wydawać pismo, byłbym się stał bogaczem w mgnieniu oka, bo wszyscy rozchwytywaliby je na wyścigi, ażeby poznać tajemnice bliźnich. Lecz nie lubię skandalu, inną też obrałem drogę: pisałem prosto do tych, których tajemnice przeniknąłem i otoczyli mię wszystkim, czego pożądałem. Przez obawę stali się mymi przyjaciółmi. Drżeli przede mną, lecz opowiadali, że mię kochają. Fe, pogardzam kłamstwem, kazałem sobie też dobrze zapłacić za to, że raczyłem znosić ich obłudę. I krawcy dostarczali mi ubrania (jestem świetnie zaopatrzony), uczeni i profesorowie wszelkich możliwych tytułów, odznaczeń, bogacze – złota. Tym sposobem stałem się tym, czym dziś jestem.
– A teraz do widzenia! Oto bilet wizytowy; mieszkam po słonecznej stronie, a podczas deszczu bywam stale w domu.
I wyszedł.
– Dziwne, dziwne zdarzenie! – powtarzał uczony. I znowu upływały dni i lata. Cień zjawił się powtórnie.
– Jak się pan miewa? – spytał.
– Ach – odparł uczony – źle mi się wiedzie. Piszę o wszystkim, co prawdą jest na świecie, co jest pięknem i dobrem, a nikogo to nie obchodzi. Doprawdy, jestem w rozpaczy, – to boli!
– Złą pan obrałeś drogę – rzekł cień z wielką powagą – patrz: ja tyję, mnie dobrze, a przecież o to chodzi? Nie umiesz żyć na świecie i dlatego jesteś chory. – Trzeba się przejechać, podróż panu dobrze zrobi. Właśnie się wybieram w dalszą trochę drogę, może zechcesz mi towarzyszyć jako cień mój, – zgoda? Koszta biorę na siebie. Będzie nam bardzo przyjemnie.
– Pańska podróż długo potrwa? – zapytał uczony.
– To zależy. W każdym razie dla pana byłaby z pożytkiem. Zostań moim cieniem, a nic cię kosztować nie będzie.
– Ależ to szaleństwo!
– Tak bywa na świecie, – i tak będzie zawsze – rzekł cień na pożegnanie.
Coraz gorzej się działo uczonemu: gnębiły go zmartwienia i kłopoty, a jego piękne myśli, które oddawał ludziom, nie zwracały nawet uwagi. Ot – groch na ścianę.
W końcu zachorował.
– Wyglądasz pan jak cień – mówili ludzie, nie domyślając się, że przy tych słowach dreszcz przebiegał po ciele biednego człowieka.
– Trzeba się leczyć, jechać do wód, do kąpieli – powtarzał dawny cień, który go znowu odwiedzał. – To konieczne. Inaczej nie powrócisz pan do zdrowia. Po starej znajomości zabiorę cię z sobą, opiszesz za to naszą podróż i będzie nam we dwóch przyjemniej. Sam muszę jechać do wód, bo mi broda rosnąć nie chce, a to przecie choroba. Muszę koniecznie mieć brodę. Bądź pan rozsądny i przyjmij moją propozycję, – jesteśmy przecież stworzeni dla siebie.
I pojechali razem. Cień był panem, a pan cieniem, lecz nikt się tego nie domyślał. Jeździli razem konno i powozem, przechadzali się, a zawsze uczony musiał iść obok, za – albo przed – cieniem, stosownie do położenia słońca. Cień zajmował miejsce główne, honorowe, ale uczony na to nie zwracał uwagi; był to człowiek dobrego serca i łagodny.
Raz przemówił serdecznie:
– Wzrośliśmy razem i jesteśmy dzisiaj nierozłączni, po co ten ˝pan˝ między nami? Czy nie lepiej, jak przyjaciele, mówić sobie po imieniu?
– Mówisz pan rzeczywiście rozumnie i szczerze – rzekł cień – i powinienem równie szczerze ci odpowiedzieć. Jako człowiek uczony, wiesz najlepiej, jak szczególne bywają usposobienia. Są ludzie, co nie mogą znieść zapachu róży, mdleją od tego, – innych dreszcz przebiega na samo wspomnienie zgrzytu żelazu po szkle; ja podobnego doznaję wrażenia, gdy ktoś do mnie ˝ty˝ mówi.
Ten krótki wyraz wciska mię do ziemi. To nie duma, jak pan widzisz, ale nadwrażliwość. Nie mogę.
Dlatego tylko nie mogę się zgodzić, abyś pan mi ˝ty˝ mówił; ale sam chętnie będę nazywał cię po imieniu i tym sposobem spełnię choć połowę twego życzenia.
I odtąd dawny cień mówił ˝ty˝ do swego pana.
– To jednak trochę za wiele! – pomyślał sobie uczony, ale nic nie powiedział i tak pozostało.
W miejscu kąpielowym pełno było gości, a pomiędzy innymi prześliczna królewna, która była chora na wzrok zbyt przenikliwy, co ją czyniło bardzo niespokojną.
Ujrzawszy nowo przybyłych, poznała natychmiast, że różnią się od innych ludzi.
– Mówią, że tu przyjechał, aby mu broda wyrosła, – rzekła sama do siebie – ale ja widzę jego prawdziwą chorobę: ten człowiek nie ma cienia.
To ją zaciekawiło, a że była królewną, więc nie robiła sobie z ludźmi ceremonii i na przechadzce pierwsza zagadnęła nieznajomego.
– Pańska choroba polega na tym, że nie masz cienia – rzekła.
– Z radością widzę – odparł cień spokojnie – znaczne polepszenie w zdrowiu waszej królewskiej mości i cieszę się z tego niezmiernie. O wzroku chorobliwie przenikliwym nie może być już mowy, jeśli nie widzisz pani mego cienia. To bardzo pocieszające. Prawda, że cień ten także jest dość oryginalny, ale gdybyś była chorą, poznałabyś go w jednej chwili.
– Jak to? – rzekła królewna, zadziwiona i ucieszona zarazem.
– Czy nie widzisz pani osoby, która nie odstępuje mię ani na chwilę i zawsze jest po stronie przeciwległej słońcu? To mój cień. Różni się trochę od cienia innych ludzi, ale to jego zaleta. Lubię rzeczy oryginalne, pospolitych nie znoszę. Jeśli więc ubieramy służbę w kosztowną liberię, dlaczego nie miałbym ubrać cienia swego jak człowieka? Pozwalam nawet, aby miał jeszcze cień własny. To są rzeczy kosztowne, ale stać mię na to, a lubię oryginalność.
– Czyżbym rzeczywiście była uleczoną? – pomyślała królewna. – Wprawdzie te wody mają cudowne własności, ale – W każdym razie jeszcze nie wyjadę, gdyż podoba mi się tutaj towarzystwo i czas mi wesoło upływa. Ten obcy książę – (bo musi to być książę!) – także bardzo zajmujący, żeby mu tylko