Blask. Marek Stelar

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Blask - Marek Stelar страница 11

Blask - Marek Stelar

Скачать книгу

– Milicjant zmarszczył brwi, włożył papierosa za ucho i wziął klejnot od Krugłego.

      Przyjrzał mu się uważnie i podniósł do góry, żeby zobaczyć go pod wpadające przez okno słoneczne światło. Pociągnął nosem i chrząknął.

      – Kpicie sobie? – zapytał.

      – Nie rozumiem? – Teraz Krugły zmarszczył brwi.

      – Chcecie powiedzieć, że on to miał przy sobie? Ten zabity Żyd?

      – To właśnie przed chwilą powiedziałem.

      Milicjant zamilkł. Wszyscy patrzyli na Krugłego z zagadkowym wyrazem twarzy. Karbasz miał w oczach zdumienie pomieszane ze zgorszeniem, sierżant podejrzliwość, tylko Reszke założył ręce na przedramiona i spojrzał na Wiktora jakoś cieplej.

      – Przeszukiwaliście go, kiedy zostaliście tam sami?

      – Nie przeszukiwałem. Ściskał kamień w ręku. Po prostu mu go wyjąłem.

      – Dobrze, ja to muszę zapisać do protokołu – powiedział z namysłem sierżant, chowając kamień do kieszeni na piersi i siadając przy stole. – Czyli tło rabunkowe. Co mnie nie dziwi, bo w tym mieście większość przestępstw to pospolite rabunki…

      – A mnie dziwi – rzucił Krugły.

      – Pożyjecie tu dłużej, to wam minie to zdziwienie. – Milicjant zapiął kieszeń munduru i machnął lekceważąco ręką.

      – Dziwi mnie, skąd on go miał.

      – A, o tym mówicie. Nie wiecie, że oni biedni nie są?

      – Ten mały miał dziesięć, jedenaście lat. To raz. Skąd dziecko ma coś takiego? Poza tym przeszedł kacet, to dwa. A tam zabierali takie rzeczy od razu, ich właścicieli wysyłając zaraz potem do pieca. I po trzecie: to nie jakiś marny kamyk z pierścionka. Zakładając, że jest prawdziwy…

      – Zaraz, zaraz… Skąd wiecie, że on był w obozie?

      – Miał na ręku tatuaż z numerem.

      – Tak?

      – Tak.

      – Możliwe, nie zauważyłem. – Milicjant zdjął czapkę i sięgnął po papierosa. – No, dobra, gdzie ten, jak mu tam…

      – Leoś – podpowiedział Karbasz.

      Leoś przybiegł chwilę później. Zdyszany i zdziwiony, czego chce od niego władza, wpadł do sali, najpierw gwałtownie otwierając drzwi, a potem zamykając je z hukiem.

      – Nie dali, naczelniku – wysapał, widząc Reszkego. – Nie dali, skurkowańcy, powiedzieli tylko, że…

      – Później, Leoś, później. Teraz o czym innym. – Wskazał na sierżanta, który zrezygnowanym ruchem wkładał właśnie papierosa za ucho.

      – Wy znaliście podobno tego Szloma, żydowskiego chłopaka? – Ton milicjanta był znów urzędowy.

      – Szlomo Sand. Zgadza się. Co z nim? – zaniepokoił się Leoś.

      – Został dzisiaj zabity w parku Żeromskiego.

      – Boże… – Wstrząśnięty, zasłonił usta.

      – Nie są to bezpieczne czasy, nawet, a może zwłaszcza, dla małych dzieci – zauważył filozoficznie sierżant.

      – On nie był małym dzieckiem – powiedział machinalnie Leoś.

      – Na oko dziesięć, jedenaście lat – zdziwił się milicjant. – To chyba jeszcze dziecko?

      – Nie, on miał piętnaście, tylko wyglądał na mniej. I nie dziwota po tym, co przeszedł… To był taki chłopak na posyłki. Kręcił się po instytucjach i jak trzeba było pilnie jakieś pismo zanieść, to biegł. Między magistratem, posterunkami, zajezdnią, elektrownią i gdzie tam trza było. Łapał kwit i biegł albo i na welocypedzie jechał. Na stojąco, bo z siodełka do pedałów nie sięgał nawet. Zwinny, szybki, odkarmiliśmy go trochę po Buchenwaldzie. Szkoda basałyka…

      – Miał rodziców?

      – Gdzie tam. – Leoś machnął ręką. – Jedyny z rodziny, który przeżył. Ciotka jego kolegi go przygarnęła. Wracali z Niemiec do siebie, do Lublina, ale zostali tutaj.

      – A wy… – Milicjant zwrócił się do Karbasza. – …nie rozpoznaliście go? Przecież musieliście wiedzieć, kim był? Widywaliście go tu?

      – Może z parę razy go widziałem. Ale tam, w parku, to ja w życiu bym nie powiedział, że to on! Zresztą… ja mu się nawet za bardzo nie przyglądałem. Ja… Mnie mgli na widok krwi. Ta kobieta krzyczała, to przybiegłem, ale gdybym wiedział, co zastanę, to… – Spuścił głowę.

      – Tobyście nie pobiegli? – dokończył sierżant. – Albo w drugą stronę?

      Karbasz wzruszył ramionami. Był wyraźnie zawstydzony.

      – Matkę mi Sowieci zabili, jak miałem trzynaście lat – wyjaśnił drżącym głosem. – Na moich oczach, obywatelu sierżancie. Od tej pory, kiedy krew widzę, to… – Machnął ręką, a w jego oczach zalśniły łzy.

      – Dobra, już dobra. A ten… Niemiec, też go nie rozpoznał?

      – Achim go w ogóle nie znał – wyjaśnił Karbasz.

      – Skąd wiecie? Może jego zapytamy?

      – Zapytajcie. Pracuję z nim, odkąd do nas dołączył, to wiem…

      Milicjant pokiwał głową, wyjął zza ucha papierosa i zaczął go ugniatać, a potem utykać w bibułce wiórki tytoniu, które z niego wystawały. Nagle jakby stracił cały zapał, który miał wcześniej. Może wyczerpał mu się zasób pytań, a może stwierdził, że niczego więcej już się nie dowie.

      – Co teraz będzie? – zapytał Reszke.

      Sierżant wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od papierosa.

      – Nic. Co ma być? To, co zwykle. Będziemy prowadzić czynności wyjaśniające…

      – Jakie są szanse, że złapiecie mordercę? – zapytał nagle Krugły.

      Siedział zgarbiony obok stołu i z zakłopotaniem zacierał ręce. Były brudne od ziemi i kurzu, na małym palcu zauważył odrobinę rozsmarowanej i zaschniętej krwi. Obejrzał dłoń, czy się nie skaleczył, ale to nie była jego krew.

      – A jak myślicie? – Milicjant spojrzał na niego, delikatnie stukając skrętem w blat. – Bądźmy realistami. Wiecie, co się tu dzieje… I dużo jeszcze wody w Odrze upłynie, zanim to się

Скачать книгу