Blask. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Blask - Marek Stelar страница 4
– Przyjedzie pani do nas czy ja mam przyjechać do pani? – zapytał policjant.
– Przyjadę – odparła. – Na Kaszubską, tak?
– Tak. Powie pani na bramce, o co chodzi, uprzedzę kolegę. Zejdę do pani i pojedziemy od razu na Pomorzany. Może być?
Pokiwała głową, kompletnie nieświadoma, że on nie mógł tego widzieć.
– Halo? – Usłyszała jego lekko zniecierpliwiony głos.
– Tttak, tak, jestem. – Otrząsnęła się wreszcie. – Po co na Pomorzany?
– Do szpitala. Do zakładu medycyny sądowej.
Tylko szok mógł tłumaczyć, że sama nie wpadła na to, co będzie musiała zrobić jako osoba rozpoznająca denatkę.
– Jasne. – Przełknęła kulę cisnącą się jej do gardła. – Będę w ciągu kilkunastu minut.
– Okej. Aha… – Sablewski zawahał się przez chwilę. – Skoro i tak to pani przyjedzie do mnie, to czy będzie problemem, jeśli podjedziemy tam pani wozem? Wie pani, musiałbym czekać na wolny radiowóz, a tak…
– Żaden problem.
– Świetnie. To do zobaczenia…
Zamknęła laptop, zostawiając go na biurku. Przebrała się w lekką sukienkę: na zewnątrz panował tropikalny upał, a i tak w ciągu dnia miała jeszcze w perspektywie jakieś pół godziny w todze. Umalowała się, stojąc przed lustrem w przedpokoju, nie poświęcając tej czynności zbyt wiele uwagi; nie miała nastroju ani czasu. Zrobiła tylko to, co było konieczne: oczy i brwi. Kończąc, przez chwilę przyjrzała się sobie. Cerę miała jasną i ładną, mimo przekroczonej niedawno czterdziestki. Szare, zwykle wesołe oczy patrzyły bystro spod brwi. Blond włosy z przedziałkiem pośrodku okalały miłą, pełną twarz, której wyraz wiele razy zmylił jej przeciwników na sali sądowej. Ktoś kiedyś powiedział jej, że wydatna żuchwa świadczy o jej wewnętrznej sile. Trzymała się tego. Kiedy się uśmiechała, jeden kącik ust unosił się odrobinę wyżej. Wspólnicy z kancelarii nazywali jej uśmiech „przekąśliwym”. Byli i tacy, którzy określali go jako słodki, ale tak się składało, że stanowili element przeszłości, do której zwykle nie lubiła wracać. Żyła tu i teraz, ewentualnie, jako osoba o wyjątkowo zdrowym rozsądku, trochę myślała o przyszłości. Całości obrazu dopełniała szczupła, wysportowana sylwetka, zgrabna kibić i pasujący rozmiarem do sylwetki biust. Cała ona. Mecenas Agata Prażmowska. Do usług, kiedy zadrzesz z prawem.
Skutecznie i niedrogo.
No, może raczej to pierwsze.
Było nie zadzierać…
Odłożyła eyeliner i tusz do rzęs na stoliczek. Przeszła do kuchni i dokończyła letnią kawę. Piła ją drobnymi łyczkami, jakby chciała odwlec moment wyjścia, ale w końcu ukazało się dno i dłużej już nie można było udawać. Włożyła kubek do prawie pełnej zmywarki, załadowała tabletkę i włączyła. Jeszcze raz spojrzała na siebie w lustrze, sprawdzając, czy kropla kawy nie wylądowała na dekolcie albo fałdach sukienki, potem założyła buty na płaskiej podeszwie, wzięła torebkę i wyszła z domu, zmierzyć się z czymś, na co nie była gotowa.
Sablewski nie był wysoki, o kilka centymetrów niższy od Agaty, miał szerokie bary i masywne uda, co mogło świadczyć, że uprawia jakiś sport siłowy. Idąc w kierunku jej samochodu od drzwi komendy, stawiał nogi szeroko, jak sztangista podchodzący do próby rwania albo podrzutu. Kiedy był już niedaleko, mogła mu się lepiej przyjrzeć. Miał starannie przystrzyżoną brodę, prosty nos i lekko siwiejące po bokach głowy włosy. Przypominał jej trochę greckiego atletę ze starożytnej ceramiki. Otworzył drzwi, wsiadł i przedstawił się. Miał na imię Rafał i był pracownikiem wydziału kryminalnego komendy miejskiej w randze komisarza. Kiedy wyciągnął do Agaty rękę, uścisnęła ją mocno; była sucha i ciepła, a siła, z jaką Sablewski oddał uścisk świadczyła o pełnej samokontroli i trochę o grzeczności. Użył jej tyle, ile powinien, by niczego nie udowadniać ani sobie, ani jej. Agacie to się spodobało.
– Nazywała się Dżesika Połaniecka – zaczęła, kiedy zapinał pas.
Kącik ust policjanta lekko drgnął, ale powstrzymał się od komentarza. Mimo to była pewna, że ta kwestia w którymś momencie rozmowy jeszcze wróci. Ten grymas komisarza, w przeciwieństwie do uścisku, spodobał jej się o wiele mniej. Dobre pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz, ale bardzo łatwo zepsuć je drugim. Sablewski chyba o tym nie wiedział.
– Skąd ją pani znała? – zapytał.
– Trzy albo cztery lata temu byłam jej obrońcą przed sądem rodzinnym w sprawie o demoralizację i pobicie. Miała wtedy szesnaście lat: rzuciła się na kolegę z klasy. Trafił do szpitala ze złamanym barkiem. Aferę usiłowała wyciszyć dyrekcja szkoły, ale rodzice chłopaka byli uparci i nie chcieli odpuścić; był jakimś sportowcem i uznali, że oprócz barku złamała mu także karierę. Poza tym Dżesika miała już wcześniej sprawę przed sądem rodzinnym, właściwie jej matka, bo ona miała wtedy trzynaście lat.
– O co?
– Niedostateczna opieka nad nieletnim.
– A konkretnie?
– Paliła papierosy, próbowała alkoholu i miękkich narkotyków oraz robiła różne inne rzeczy, głównie po to, żeby zwrócić na siebie czyjąś uwagę. Może matki, a może kogoś innego, kto zobaczyłby w niej wystraszonego dzieciaka, którym była. Nie znałam jej wtedy, bo w tamtej sprawie pełnomocnikiem matki był jeden z moich wspólników z kancelarii.
– Uhm… Szczerze mówiąc, nie dziwię się rodzicom tego chłopaka. Skoro trafił przez nią do szpitala…
– Mógł nie wsadzać jej jęzora do ust ani ręki w majtki, wtedy nic by się nie stało, prawda? – Spojrzała na Sablewskiego zimnym wzrokiem.
– Prawda – przyznał, i to z przekonaniem. – Co na to sąd?
– Powiedzmy, że wydał salomonowy wyrok. Ale to dopiero w drugiej instancji, bo od wyroku rejonowego odwołali się tamci ludzie. Walczyłyśmy, ale opłaciło się. Nie mówię, oczywiście, o pieniądzach…
Nie wzięła ostatniej raty za podjęcie się obrony Dżesiki. Kiedy po wszystkim jej matka wręczała kopertę, powiedziała, że są już rozliczone. Nigdy nie miała skrupułów, jeśli chodziło o pieniądze, zwłaszcza w przypadkach klientów oskarżonych o kradzieże, w końcu to jej praca, i to ciężka, ale kiedy ukradli jej rower z balkonu, następnemu złodziejowi, który korzystał z jej usług, doliczyła, ile trzeba, żeby poczuć się lepiej. Taki prywatny domiar, w końcu to wolny rynek. Przypadek Dżesiki był wyjątkiem, nie zrobiła tego nigdy wcześniej ani później.
– Dżesika Połaniecka… Dość niezwykłe połączenie. No, i takie imię dziecka o czymś świadczy, co? – Sablewski uśmiechnął się kpiąco.
A więc miała rację…
– O czym?