1989. Barwy zamienne. Marek Migalski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу 1989. Barwy zamienne - Marek Migalski страница 13
Przez cały następny dzień myślałem o tym, jak się ubrać na randkę z Sonią. Wybór miałem naprawdę ograniczony, a chciałem jakoś wyglądać. To jednak, co miałem w szafie, przerażało mnie. Za każdym razem, gdy już coś włożyłem, wybuchałem śmiechem na widok swojego odbicia w łazienkowym lustrze.
– No przecież wyglądam jak parodia siebie – myślałem.
Pocieszało mnie jedno: ona w tych moich ciuchach nie dostrzeże niczego komicznego. Przecież sama będzie ubrana, jak nakazuje moda epoki. Zresztą już wczoraj i przed tygodniem zauważyłem, że ubierała się zgodnie z kanonem obowiązującym pod koniec komunizmu w Polsce, czyli w jakieś swetry ręcznie pewnie dziergane przez jej mamę i dekatyzowane dżinsy marki Odra. No i to uczesanie à la Kim Wilde. W tamtym czasie prawie wszystkie dziewczyny tak się właśnie strzygły. A chłopcy walili sobie konia na myśl o Kim, choć większą popularnością cieszyła się Sabrina ze swoimi wielkimi cyckami pokazanymi w teledysku Boys, Boys, Boys czy Samantha Fox ze swoim słodkim pojękiwaniem w Touch Me.
W końcu jakoś skompletowałem swój ubiór i przed szesnastą ruszyłem z R. swoim maluszkiem. Nie chciałem się spóźnić. Wcześniej poprosiłem kolegę z wydziału o zostawienie w umówionym miejscu klucza do jego pokoju w hotelu asystenckim, by w razie powodzenia móc zaciągnąć Sonię do tego brzydkiego pokoiczku i tam skonsumować nasz rozpoczynający się romansik. Zazwyczaj trzeba przygotowywać się na najgorsze, ale czasami trzeba także być gotowym na najlepsze. To drugie rzadko mi się zdarzało w życiu, zatem tym bardziej nie chciałem – pod jego koniec – pozwolić uciec okazji, gdyby się jakimś szczęśliwym trafem nadarzyła.
Prawda była bowiem taka, że od kilkudziesięciu lat nie miałem kontaktu seksualnego z żywą kobietą. Jasne, że korzystałem z dostępnych programów wirtualnego seksu, ale bądźmy szczerzy: nie były najwyższej jakości i czasami lepiej było po prostu zrobić sobie dobrze w starym, tradycyjnym stylu. Ponadto od dłuższego już czasu moje libido było bliskie zeru i jakoś nie miałem ochoty na tego typu przyjemności. Raczej słuchałem muzyki, czytałem bookery, oglądałem dawne filmy z połowy dwudziestego pierwszego wieku.
Ale teraz sytuacja była inna – korzystałem z najdroższego i dostępnego tylko raz w życiu programu Terminala Odejścia, a ten był hiperrealny. Czułem w sobie wszystko to, co czterdziestolatek powinien czuć: siłę, pożądanie, pragnienia. Odczuwałem swoje ciało, cieszyłem się jego siłą i sprężystością, a zarazem odczuwałem inne otaczające mnie ciała. Także, a nawet przede wszystkim, ciało Soni. Chciałem go. Chciałem jej.
W „Kryształowej” pojawiłem się na pół godziny przed umówionym czasem. W dobie przedinternetowej, w czasach bez telefonów komórkowych i łączy neuronowych, spóźnienie mogło oznaczać brak spotkania. Bo nie można było zadzwonić, przesłać SMS-a, wysłać maila, przekazać neurolettera, w którym napisalibyśmy, że jesteśmy w drodze i będziemy za dwa kwadranse. Pamiętałem tamte czasy i napawały mnie przerażeniem. Ileż związków musiało się rozpaść, bo komuś wypadł pociąg czy autobus i na randkę przyjechało się godzinę po czasie. Ileż par rozeszło się tylko dlatego, że nie było tych środków komunikacji i ludzie nie mogli do siebie zadzwonić, odnaleźć się w sieci, odszukać w mediach społecznościowych. To był straszny czas. Oczywiście to, co przyszło potem, też miało swoje wady, jednak przerażała mnie myśl, że tamte głuche i nieme czasy mogłyby wrócić. To jak powrót do kinematografii, w której gwiazdą byłby Buster Keaton.
Pojawiła się na kilka minut przed szóstą.
– Ha, a myślałam, że pana zawstydzę i powitam pana jako gospodarz – uśmiechnęła się.
– No to się pani nie udała ta podła sztuczka – odpowiedziałem, po raz pierwszy czując się górą w naszej konwersacji. – Kawa? – zaproponowałem. – I może zestaw obowiązkowy: wuzetka lub krem sułtański?
– Proszę mocną kawę i koniak – zdecydowała. – Na słodycze przyjdzie jeszcze czas. Na kremy może też.
Uśmiechnęła się przy tym do mnie. Gdybym ja to powiedział, wyszedłbym na chama, ale w jej ustach to po prostu było flirtowanie.
– To jak, doktorze? – kontynuowała. – Omówimy szczegółowo plan mojej pracy?
– A tak, no oczywiście. – Nie wiedziałem, czy żartuje, więc na wszelki wypadek przyjąłem oficjalny ton. – Bardzo proszę.
– Nie wygłupiaj się – wybuchnęła śmiechem. – Przecież nie po to się spotkaliśmy, prawda?
– To zależy od ciebie – przyjąłem automatycznie jej przejście na ty.
– Możemy się tykać? – zapytała. – Nie będzie ci to przeszkadzać?
– W żadnym wypadku – szybko potwierdziłem. – Sam chciałem to zaproponować, ale z tym zawsze jest kłopot, gdy facet jest starszy od kobiety, bo niby pierwszy ruch należy do osoby starszej i na wyższym stanowisku, ale z drugiej strony…
– Powinna to zrobić kobieta, prawda? – przerwała mi. – Nie byłoby problemu, gdybym była od ciebie starsza, ale – tu się zawahała – wtedy byś się ze mną nie umówił, co nie?
Uśmiechnęła się. To nie była drwina, po prostu stwierdzała fakt. Musiała już nie pierwszy raz umawiać się ze starszym od siebie facetem i wiedziała, że jej młodzieńcza uroda robi na nich wrażenie.
– Niezręcznie byłoby mi oponować, bo musiałbym po prostu kłamać – roześmiałem się.
– Ejże, panie starszy, chyba nie pierwszy raz w swoim długim życiu pomanipulowałbyś prawdą, no nie? – Patrzyła mi prosto w oczy.
– Cóż, gdy przeżyło się czterdzieści lat, to czasami musiało się nieco naginać rzeczywistość do wypowiadanych słów, czyli mówiąc wprost: łgać w żywe oczy – przyznałem jej rację.
Była błyskotliwa i inteligentna. Nie tą inteligencją z knajpianych pogaduszek i konferencyjnych rautów. To była jakaś głębsza błyskotliwość. A może tak mi się tylko wówczas zdawało? Może po prostu chciałem, by ta piękna dziewczyna, która wyraźnie na mnie leciała i z którą – tego już byłem pewien – jeszcze dziś wyląduję w łóżku, no więc by ona była nie tylko ładna, ale także niegłupia? Taki kaprys umysłu w odpowiedzi na pożądanie ciała. W sumie dlaczego nie? Co mi szkodziło tak się łudzić? Nawet jeśli to byłaby nieprawda, to co z tego? Ubędzie mnie, stracę