1989. Barwy zamienne. Marek Migalski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу 1989. Barwy zamienne - Marek Migalski страница 14
Kelnerka przyniosła zamówione kawy, koniak i ptysia dla mnie.
– Ptyś? No chyba se jaja robisz? – Uśmiechnęła się. – To ja tu się odurzam dla ciebie koniakiem, a ty się będziesz ptysiem napychał?!
– Wozem jestem – odpowiedziałem najgłupiej, jak tylko mogłem.
– I co, chcesz mi powiedzieć, że jak mnie tu spijesz, to potem grzecznie odwieziesz do akademika i wrócisz do domciu na jakimś zadupiu? – udawała oburzoną. – Mam nadzieję, że wynająłeś coś na mieście i nie porzucisz mnie pijanej w chuj na pastwę mrozu i moich pryszczatych rówieśników.
Była zabawna, rozpieszczona, wygadana, piękna. Za dwie godziny będzie także pijana. I moja.
– Do tego bym nie dopuścił – udawałem cynika większego, niż byłem – i zawczasu coś przedsięwziąłem. Tylko się nie przeraź warunków. Zobaczysz, jak mieszkają naukowcy.
– Wierz mi, że nie umeblowanie tej meliny, na którą mnie, nieszczęsną i odurzoną alkoholem, zaciągniesz, będzie zwracać moją uwagę – odpowiedziała. – I zapewniam cię, że ty także nie będziesz miał czasu na przyglądanie się meblościance, linoleum i wykładzinie.
Byłem trochę onieśmielony jej bezpośredniością. Gdyby działo się to w realnym życiu i w czasach nieco późniejszych, pewnie uważałbym, że to jakaś pułapka i że ta cudna dziewczyna chce mnie w coś wciągnąć, że nagrywa rozmowę, że za chwilę pojawi się ktoś, kto będzie mnie szantażował za romansowanie ze studentką. Ale w obecnej chwili mogłem się wyluzować. I pozwolić trwać tej chwili. Oraz oczekiwać następnych.
Zamówiłem podwójny koniak.
– Nadrabiamy zaległości, jak widzę – zauważyła zaczepnie Sonia.
– Nawet nie wiesz, jak wielkie – powiedziałem bardziej do siebie niż do niej.
W kawiarni spędziliśmy jeszcze kilka kwadransów, odmierzanych kolejnymi koniakami. Po dwudziestej wyszliśmy i skierowaliśmy się w stronę postoju taksówek pod dworcem głównym. Była spora kolejka, więc zaproponowałem jej spacer. Do domu asystenta było nie dalej jak dwa kilometry. Pół godziny piechotą.
– Dobrze, Adam, ale pod jednym warunkiem – powiedziała.
Byłem pewien, że powie coś o obietnicy niewykorzystywania i zachowywania się jak dżentelmen.
– Tak? – zapytałem.
– Że będę się mogła wesprzeć na twym męskim ramieniu – roześmiała się.
– Z najwyższą przyjemnością, madame – odpowiedziałem.
– Oraz – dodała, patrząc mi prosto w oczy – że zaraz po dotarciu do twojego pałacu ostro i dobrze mnie zerżniesz.
Zatrzepotała teatralnie rzęsami i udawała, że płonie rumieńcem. Spełniłem oba jej warunki.
Obudziliśmy się rano. Było po ósmej.
– Muszę zmykać na wykłady – rzuciła z łazienki.
– Napiszę ci zwolnienie, jestem przecież doktorem – zażartowałem.
– Może lepiej napisz jako mój tatuś – odparła. – Że muszę zostać w łóżeczku.
Chciałem zaproponować jej jeszcze szybki numerek, ale jakoś czułem się onieśmielony. Jakby ta noc się nie zdarzyła. Czasami tak bywa – że nawet po chwilach pełnych intymności i bliskości wraca poczucie obcości i oddalenia. Właśnie to wówczas odczułem. Wyszliśmy osobno z hotelu, by nikt nas nie widział razem. Przecież część wykładowców z mojego wydziału tutaj mieszkała. Przed wyjściem mnie pocałowała.
– Masz jakiś telefon? – zapytała.
Podałem jej numer mojego telefonu w R. Składał się z czterech cyfr.
– Odezwę się – rzuciła w progu.
Pocałowała mnie w policzek i szybko zniknęła. Zostałem sam. Dopiero teraz sobie uświadomiłem, że nie znam żadnego jej adresu czy choćby numeru telefonu. Nie wiem nawet, w którym akademiku mieszka.
„Spotkamy się przecież najpóźniej w przyszłym tygodniu na seminarium” – pocieszyłem się w duchu.
Cały weekend spędziłem w domu, ale telefon się nie odezwał. W niedzielę na dwie godziny poszedłem na obiad do Ewy i Janka. Nie zastałem jednak Michała.
– Wyjechał gdzieś z Olą – wyjaśniła mi Ewa. – Na narty chyba, czy jakoś tak. Przecież wiesz, że on nam nic nie mówi.
Czekałem na wtorek, na seminarium magisterskie, ale Sonia się nie pojawiła. Nie było jej też tydzień później. Zacząłem się niepokoić, ale w następną sobotę nagle zadzwoniła. Na szczęście byłem w domu.
– Fajne to twoje miasto – usłyszałem jej głos w słuchawce.
– Jesteś w R.? – prawie krzyknąłem.
– A w ilu miastach niby mieszkasz? – roześmiała się. – Jestem na dworcu. Przyjdziesz po mnie?
– A gdybyś mnie nie zastała w domu? – Nie potrafiłem ukryć emocji.
– To zadzwoniłabym do kogoś innego – odpowiedziała, a słysząc ciszę w słuchawce, dodała: – Wróciłabym do domu przecież. Nie obrażaj się i szybko przyjedź po mnie, dobrze?
– Dobrze – rzuciłem do słuchawki.
Byłem szczęśliwy, że ją zaraz zobaczę. I zaniepokojony tym, jak bardzo mi na niej zależy i jak szybko i boleśnie potrafi mnie zranić.
„Czyli to znów przyszło – pomyślałem. – Miało już nigdy nie przyjść, a przyszło. Dzięki niech będą algorytmom z Terminala Odejścia”. Podniosłem oczy ku górze i… roześmiałem się z absurdalności tej mimowolnej reakcji.
Po kwadransie zobaczyłem ją,