1989. Barwy zamienne. Marek Migalski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу 1989. Barwy zamienne - Marek Migalski страница 16
– Może to jednak jest jakieś rozwiązanie – włączył się do rozmowy Dyzio, oczywiście już po mojej stronie – takie wejście więźniów w układ z dozorcami, by potem, gdy siły się nieco wyrównają, zerwać umowy i skoczyć im do gardła. To ma sens.
Już wtedy było widać, że będzie dobrym prawnikiem.
– Ale to jednak głęboko niemoralne – zauważył Wiesiek, który był niedługo po lekturze „Idioty”. – To posługiwanie się ich metodami. Musi skończyć się źle. Jak pisze Bukowski, jeśli chcesz uleczyć syfilityczkę przez seks, to nic z tego nie wyjdzie: ona nadal będzie chora, ty się zarazisz, a i dzieci będą mieć syfilis. To byłby błąd. Poważniejszy niż tylko polityczny. To byłby błąd etyczny. W jakimś sensie zaprzepaściłby to, co opozycja, co my robiliśmy w ostatniej dekadzie.
– No tyś się, kurwa, narobił w ostatniej dekadzie – zgryźliwie zauważył Darek. – Od ósmego roku życia już musiałeś uderzać w komunizm, i to z moralnej flanki. Że też cię do komunii dopuścili, rewolucjonisto.
– Wiesz, o co mi chodzi – oponował Wiesiek. – Może źle się wyraziłem, że ja, że my. Ale wiesz przecież, że mówiłem o opozycji, o „Solidarności”.
– Ale o co niby chodzi „Solidarności” od dekady? – zapytałem. – Czyż nie o to, by ludziom żyło się lepiej i dostatniej, a Polska rosła w siłę?
Znów się uśmiechnęli.
– Jeśli układ z komuchami daje na to szansę – kontynuowałem – to moralnym, tak, Wiesiek, moralnym obowiązkiem liderów opozycji jest pójść na to i sprawdzić. Może Benek ma rację, że to pułapka, ale czy niepójście na ten układ nie jest inną pułapką? Wyobrażacie sobie potem to plucie Urbana, że Wałęsa przestraszył się władzy, bo mu wygodniej jest w Gdańsku, że opozycja nie chce powodzenia kraju i ucieka od odpowiedzialności za dobrobyt rodaków.
– Trochę w tym jest racji – znów poparł mnie Dyzio.
– Poza tym – kontynuowałem – nie zrozumcie mnie źle i nie weźcie za zupełnego cynika, ale przecież po stronie „Solidarności” jest już zmęczenie tym siedzeniem w podziemiu lub na zielonej trawce. To dorośli faceci. Chcą jakiegoś sukcesu, także osobistego, także finansowego. Dziś są nikim. Przecież w zeszłym roku widzieliście, że strajki majowe i sierpniowe okazały się fiaskiem.
– No nie całkiem – oponował Benek.
– Całkiem, całkiem – przerwał mu Michał. – Przecież byliśmy we Wrocławiu i widzieliśmy to. Ty też, Benek.
– No więc oni chcą się dogadać – ciągnąłem swoją myśl. – Oni, czyli opozycja. Chcą władzy, chcą sukcesu, chcą pozycji i pieniędzy.
– Kurwa, nie mów tak – protestował Wiesiek.
– Jasne, chcą też wolnej Polski i wolności for everybody – przekonywałem. – Tego im nie odmawiam. Ale także są zwykłymi ludźmi, zwykłymi facetami. I zamiast ganiać się z esbecją po piwnicach, woleliby wejść do władz lub przynajmniej pootwierać jakieś firmy, godnie żyć i jeździć po świecie. W tym nie ma niczego złego. Taka jest polityka i taka jest ludzkość. Nie ma co się na to obrażać.
W tym momencie przerwałem. Nie chciałem ich do siebie zrazić, a już na pewno nie Michała. Wydawało mi się jednak, że dałem im do myślenia, a jednocześnie nie wyszedłem w ich oczach na jakiegoś absolutnego cynika. Cynizm bywa mylony z mądrością. Miałem nadzieję, że właśnie tak się teraz stało.
Dłuższą chwilę milczeli. A potem zaczęli żywo dyskutować o moich słowach, ale raczej ze zrozumieniem się do nich odnosząc, niźli je potępiając. Otworzyłem im jakieś drzwi, nową perspektywę myślenia, a oni, jak ciekawskie kociaki, ostrożnie, ale z wewnętrznym przymusem zaczęli tam zaglądać. Fascynowała ich ta koncepcja – była zimna, wyrachowana, nieemocjonalna. Tak do tej pory nie rozumowali. Widać, że jej amoralizm ich zaintrygował, bo dotychczas postrzegali świat, także politykę, tylko przez pryzmat etyki. Oceniali, czy coś jest dobre, czy złe, a nie skuteczne czy nie, pożyteczne czy wprost przeciwnie. Zaczęli o tym ostro debatować.
Nie przeszkadzałem im, uważnie się przysłuchiwałem. A przy tym ostrożnie, tak by nie dostrzegł tego Michał, przypatrywałem się Oli. Jego dziewczynie. Mojej pierwszej miłości. Miała siedemnaście lat i była uczennicą trzeciej klasy tego samego liceum co ja. Była piękną, drobną brunetką o wielkich niebieskich oczach. Miała cudowne małe piersi, które jako pierwszemu pokazała właśnie mnie. Co prawda chodziła do klasy biol-chem, ale miała artystyczną duszę, śpiewała w miejskim domu kultury w jakimś zespole, a na akademiach w naszym gimplu (bo tak się u nas mówiło na liceum) zawsze była jedną z gwiazd w wiązankach słowno-muzycznych. Połowa uczniów się w niej kochała, ale wybrała akurat mnie – starszego o rok, ogolonego prawie na łyso, znanego z tego, że wszystko i wszystkich ma w dupie.
Jej jednak nie miałem w dupie. I to od samego początku. Była inna niż wszystkie głupie cipy z naszego gimpla – nie uśmiechała się na każdym kroku, nie trzepotała rzęsami, nie stroiła się na byle okazję. Zimą ubierała się prawie co dzień w ten sam czarny, sartre’owski – jak sama mówiła – sweter, a latem chodziła po prostu w dżinsach i kolorowych podkoszulkach lub w bezpretensjonalnych, nieco nawet dziecinnych sukieneczkach.
To była miłość taka, jaka powinna być – pierwsza, niewinna, intensywna, szczera i pełna zaufania. Razem straciliśmy dziewictwo latem 1989 roku, czyli za kilka miesięcy; razem dojrzewaliśmy do dorosłości i razem pewnego kwietniowego dnia 1992 roku uznaliśmy, że to nie ma sensu i musimy się rozstać. Coś się wypaliło, a na nas czekały inne miłości. W jej przypadku to się sprawdziło bardzo szybko, w moim dopiero za ponad pół wieku. Spotkaliśmy się po wielu latach, już jako dorośli ludzie, i to było bardzo piękne – spotkanie dwojga ludzi, którzy byli ze sobą kilka lat, którzy dali sobie miłość i czułość, a potem poszli każde w swoją stronę. A także ludzi, którzy nigdy się nie skrzywdzili. Siedzieliśmy przy kawie, wtedy, po latach, po przekroczeniu pięćdziesiątki, trzymaliśmy się za dłonie i płakaliśmy. Nad jej życiem, nad moim, nad tym wszystkim, co się stało i co miało nadejść. Płakaliśmy nie z żalu czy złości nad życiem, ale nad jego bezmyślnym okrucieństwem i nieuświadamianą brutalnością. Ono nas połączyło, ono dało szczęście, ono wreszcie oddzieliło nas od siebie i kazało nam iść w swoje światy, w swoją osobność, w swój los.
Ola umarła krótko po tym spotkaniu, w kilka lat, jeszcze przed sześćdziesiątką. Na zawał serca. Zostawiła po sobie kochającą ją rodzinę, dzieci i dobrego męża. Nie mogło być inaczej – jej piękno, dobroć i mądrość przyciągały dobrych ludzi. Ja byłem wyjątkiem, ale po mnie już spotykała na swojej drodze tylko przyzwoitych ludzi. Umierała szczęśliwa. Tak myślę. Tacy ludzie