1989. Barwy zamienne. Marek Migalski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу 1989. Barwy zamienne - Marek Migalski страница 6
– Będzie, co ma być – powtórzyłem nieco zmodyfikowaną mądrość życiową.
Przez chwilę się zastanowiłem nad oboma wersjami tego zdania i nagle, dla zabawy zapewne, zacząłem rozważać ich dwojakie znaczenie. Bo o ile pod pierwszym zdaniem, tym, że będzie, co będzie, mogłem się podpisać bez zastrzeżeń, o tyle drugie – owo: będzie, co ma być – było mi na wskroś wstrętne. Bo zakładało jakiś nawet nie fatalizm, ale determinizm, jakąś celowość. Coś miało być i dlatego się stawało. Przyjmowano więc w nim rozumność dziania się i jego teleologiczny status. Coś będzie, bo ktoś/coś o tym przesądza. Zatem przyszłość jest zdeterminowana, a nawet jasno przewidywalna. Jedynie od sprytu czy wtajemniczenia wypowiadającego te słowa zależało, czy odgadnie zapisaną gdzieś w gwiazdach przyszłość. Lub że uwierzy, iż ona tak właśnie wygląda i tak się ma wydarzyć. Wobec zdania „będzie, co ma być” można było jedynie paść na kolana i prosić o łaskę. Na nim zbudowana była każda religia i każda władza. Wymuszały one od swych wiernych i poddanych zaufanie, że ich kapłani i wodzowie znają przyszłość i że doprowadzą swe trzódki do szczęśliwego końca, jeśli tylko owieczki będą za nimi karnie i pokornie podążać.
W jakimś sensie przeciwieństwem tego podejścia było stwierdzenie, że „będzie, co będzie”. Jasne, w powszechnym odbiorze mogło znaczyć prawie to samo co zdanie poprzednie, ale jeśli się w nie dobrze wczytać, a właśnie na to miałem teraz ochotę i czas, to przecież sugeruje ono jedynie to, że coś się stanie w przyszłości, ale co, to już nie za bardzo wiadomo. Co będzie? To, co będzie. Nie to, co ma być, co ktoś sobie ubzdurał albo zaplanował, a jedynie to, co będzie. Bez determinizmu, starożytnych mitów o Fortunie, Ananke, Losie czy Fatum; bez głupotek o przyszłości zapisanej w księgach i przepowiedniach; bez ludzkiej pychy, udającej boskie wtajemniczenie. Wobec tego drugiego zdania odczuwać zacząłem pewną sympatię. Może dlatego, że była ona zbliżona do mojego naukowego modus operandi, do tego, w czym byłem zanurzony od lat i co prowadziło mnie przez realne życie? Kto wie, czy sporu między ludźmi nie da się najprościej opisać jako starcia tych, którzy uważają, że będzie, co ma być, z tymi, którzy sądzą, że będzie, co będzie? Ci pierwsi przegrali – to wiedziałem. Ale teraz byłem w ich świecie. Zabawne. Choć trochę irytujące, bo dobrze pamiętałem, ile czasu zajęło ośmieszenie ich mniemań i wybicie z łbów uzurpacyjnych aspiracji. I ile kosztowało to ofiar.
Przez następne dwa dni nic specjalnego nie robiłem. Nie przygotowywałem się także do spotkania. Uznałem bowiem, że nie ma to najmniejszego sensu. Nie muszę przecież grać tam głównej roli i mogę przyjąć rolę obserwatora bardziej niźli aktywnego aktora. Widz, nie uczestnik – tak to sobie wymyśliłem.
Tymczasem nadal cieszyłem się swoją cielesnością. Raz nawet zrobiłem sobie dobrze. Dreszcze, których wówczas doznałem, zaskoczyły mnie – to było jednak o wiele lepsze niż wrażenia, które przez ostatnie lata odczuwałem w swym coraz bardziej schorowanym ciele. Tam, w przyszłości. Tu miałem siłę i jurność czterdziestolatka i miło było sobie przypomnieć, co to oznacza. Znów byłem mężczyzną. Znów odczuwałem żądze i mogłem być obiektem pożądania. Żyłem.
Nieuchronnie zbliżyła się niedziela. Przed wyjściem ubrałem się najbardziej elegancko, jak tylko pozwalała zawartość mojej szafy. Nie było to łatwe – zielona marynarka nijak nie komponowała się z beżowymi spodniami z mankietami. Nie miałem jednak wyboru. To znaczy, miałem: mogłem włożyć dekatyzowane dżinsy, ale w nich wyglądałbym jeszcze bardziej idiotycznie. Pocieszałem się tylko, że nikt nie zwróci uwagi na tę moją kreację, bo przecież taka dziś moda i to się nosi.
W drodze do domu rodziców chciałem wstąpić do sklepu i kupić wino, ale zapomniałem, w jakich znalazłem się czasach. Wszystko było pozamykane na głucho. Jedyne, co mnie uratowało przed całkowitą klęską towarzyską, to fakt, że przypomniałem sobie o prywatnej kwiaciarni czynnej w tamtym okresie w R. Była własnością badylarzy, którzy mieszkali przy miejskim parku. Prawie biegiem dotarłem tam i zadzwoniłem do bramy. Po dwóch minutach jakaś starsza kobieta wpuściła mnie do środka. Badylarze mieszkali nad kwiaciarnią i schodzili, gdy kogoś dopadła romantyczna potrzeba wręczenia bliźniemu kwiatów. Kobieta na odpierdol zrobiła mi wiązankę bez ładu i składu – widać było, że nie kończyła kursu ikebany w Tokio, a moją obecność u siebie w niedzielę w porze obiadowej uważa za naruszenie jej najświętszych ludzkich praw. Zapłaciłem bez dawania napiwku. Jak Kuba Bogu…
Kwadrans po czternastej byłem pod drzwiami swego rodzinnego mieszkania. Serce biło mi jak szalone – ta wyświechtana fraza najlepiej opisywała mój stan. Może był to skutek marszobiegu, który uskuteczniłem w drodze od kwiaciarni, a może jednak podekscytowania na myśl o czekającym mnie spotkaniu. Na sekundę przed zapukaniem w drzwi pomyślałem:
„Spotkam się z dwojgiem zmarłych i w sumie najbliższych mi osób. Właściwie to z trojgiem”.
Zapukałem do drzwi. Ze środka doszedł mnie głos mamy:
– No wchodź, przecież otwarte.
Nacisnąłem klamkę i uchyliłem drzwi. Moje nozdrza zaatakował zapach rosołu. Znajomy zapach. Tylko mama potrafiła tak go przyprawić, że owa woda z kurczakiem i makaronem tak pachniała.
„Magdalenka” – przebiegło mi przez głowę i już widziałem, że dam radę, że będę potrafił się zdystansować, że będę na chłodno obserwował. Że będzie tak, jak zawsze było w moim życiu. Prawie zawsze.
– Kwiaty? – zdziwiła się. – Chyba nie dla mnie?
– Dla ciebie – wydusiłem.
– Ależ miło! – prawie wykrzyknęła. – To naprawdę bardzo miło z twojej strony. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio dostałam kwiaty.
Popatrzyła wymownie na mojego ojca, który siedział w fotelu i nawet nie miał zamiaru się ruszyć. Nie wychwycił chyba także pretensji w głosie swej żony. Nadęty buc nawet nie wiedział, kiedy się go obraża. Co ona w nim widziała przed dwudziestu laty? Nie był ani specjalnie przystojny, ani mądry, ani dobry. Przeciętny typ. Nie był złym człowiekiem, nie bił jej za często, nie pił ciągami, pensję przynosił do domu, nie szwendał się z koleżkami.
„Może dlatego, że nie miał koleżków – pomyślałem złośliwie. – Na to jednak trzeba być kimś: zbójem, chujem, chuliganem. A on był kwintesencją banalności, nijakości i przeciętności. Kto by się chciał z nim kumplować? Gdybyż jeszcze był jakimś potworem, sadystą, wrednym skurwielem. Ale on był tylko konformistyczny i nijaki. Mój ojciec”.
– Cześć, szwagier – rzucił w moim kierunku.
– Cześć – odpowiedziałem, ukrywając niechęć.
Był inżynierem, pracował w największym zakładzie w R. na jakimś kierowniczym stanowisku, choć nie wysokiego szczebla. Wiódł najbardziej banalną egzystencję, jaką można sobie wyobrazić – wykonywał swój zawód bez zaangażowania, ale też bez niechęci czy na odwal się; uprawiał działkę na obrzeżach miasta, ale bez specjalnej