Anioły i demony. Дэн Браун
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Anioły i demony - Дэн Браун страница 23
Faza druga, pomyślał Asasyn, zagłębiając się w mrok korytarza.
Pochodnia, którą niósł w ręce, była niepotrzebna. Wiedział o tym, ale wziął ją dla efektu. Efekt był najważniejszy. Zdążył się już nauczyć, że strach jest jego sprzymierzeńcem. Strach obezwładnia szybciej niż jakikolwiek oręż wojenny.
W tunelu nie było lustra, w którym mógłby podziwiać swoje przebranie, ale widział po cieniu wydymającej się sutanny, że prezentuje się idealnie. Wtopienie się w otoczenie było częścią planu… częścią tego opartego na deprawacji spisku. W najdziwaczniejszych marzeniach nigdy nie wyobrażał sobie, że mógłby odgrywać taką rolę.
Jeszcze dwa tygodnie temu uznałby zadanie czekające go na końcu tego tunelu za niemożliwe do wykonania. Samobójczą misję. Wejście nago do jaskini lwa. Jednak Janus zmienił definicję tego, co niemożliwe.
Przez te dwa tygodnie Janus zdradził mu wiele sekretów… a ten tunel był jednym z nich. Mimo że taki stary, swobodnie można było nim przejść.
Zbliżając się do przeciwnika, rozmyślał, czy czekające go w środku zadanie będzie tak łatwe, jak obiecał Janus. Zleceniodawca zapewnił go, że ktoś w środku poczyni niezbędne przygotowania. Ktoś w środku. Niewiarygodne. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej upewniał się w przekonaniu, że to dziecinna zabawa.
Wahad… tintain… thalatha… arbaa – mówił do siebie po arabsku, zbliżając się do końca tunelu. Jeden… dwa… trzy… cztery…
Rozdział 21
– Wygląda na to, że słyszał pan o antymaterii, panie Langdon? – Vittoria przyglądała mu się badawczo. Jej ciemna skóra tworzyła ostry kontrast z bielą laboratorium.
Langdon podniósł wzrok. Nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Tak. Hmm… można tak powiedzieć.
Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu.
– Oglądał pan Star Trek.
Zarumienił się.
– No, cóż, moi studenci lubią… – Zmarszczył brwi. – Czy to nie antymateria napędza USS Enterprise?
Kiwnęła potakująco głową.
– Dobra fantastyka naukowa musi wywodzić się z nauki.
– Zatem antymateria naprawdę istnieje?
– Oczywiście. To fakt stwierdzony w naturze. Wszystko ma swoje przeciwieństwo. Protony mają elektrony, kwarki górne mają kwarki dolne. Na poziomie subatomowym panuje kosmiczna symetria. Antymateria jest jin dla jang materii. Równoważy równanie fizyczne.
Langdonowi przyszła na myśl wiara w dualizm prezentowana przez Galileusza.
– Od tysiąc dziewięćset osiemnastego roku naukowcy wiedzą – ciągnęła Vittoria – że podczas Wielkiego Wybuchu powstały dwa rodzaje materii. Jeden z nich to materia obecna na Ziemi, ta, z której składają się skały, ludzie i drzewa. Drugi to jej przeciwieństwo: identyczne z materią, poza tym że ładunki cząstek są przeciwne.
W tym momencie do rozmowy wtrącił się Kohler, którego głos brzmiał niepewnie, jakby dobiegał zza mgły.
– Ale przecież istnieją olbrzymie przeszkody natury technologicznej, jeśli chodzi o przechowywanie antymaterii. Jak ją wyizolowaliście?
– Ojciec zbudował aparaturę próżniową o odwróconej polaryzacji do wyciągania pozytronów z akceleratora, zanim ulegną zniszczeniu.
– Przecież to urządzenie zasysałoby również materię. Nie dałoby się rozdzielić cząstek.
– Zastosował pola magnetyczne. Wiązka materii odchylała się w prawo, a antymaterii w lewo. One mają przeciwną polaryzację.
Od tej chwili mur wątpliwości Kohlera zaczął najwyraźniej pękać. Podniósł na Vittorię wzrok pełen zdumienia, ale kiedy się odezwał, dopadł go atak kaszlu.
– Niesa… mo… wite – wykrztusił i wytarł usta – ale jednak… – Najwyraźniej jego umysł jeszcze się opierał. – Jednak nawet jeśli próżnia spełniła swoją rolę, to te pojemniki są wykonane z materii. Antymaterii nie można przechowywać w takim pojemniku, gdyż natychmiast weszłaby w reakcję…
– Próbka nie styka się z pojemnikiem – przerwała mu Vittoria, która najwyraźniej spodziewała się tego pytania. – Unosi się. Te puszki są pułapkami antymaterii, ponieważ dosłownie więżą ją w środku, zawieszoną w bezpiecznej odległości od ścianek i dna.
– Zawieszoną? Ale w jaki sposób?
– Pomiędzy dwoma przecinającymi się polami magnetycznymi. Proszę spojrzeć.
Przeszła przez salę i wyciągnęła duży przyrząd elektroniczny. Langdonowi skojarzył się on z miotaczem promieni z kreskówek – szeroka jak armata lufa z lunetą celowniczą na górze i kłębowiskiem elektroniki zwisającym poniżej. Vittoria nastawiła celownik na jeden z pojemników, zajrzała w okular i dostroiła widok kilkoma pokrętłami. Potem odsunęła się na bok, zachęcając Kohlera, żeby spojrzał.
Ten jednak zawahał się, skonsternowany.
– Zgromadziliście widoczną ilość?
– Pięć tysięcy nanogramów – wyjaśniła Vittoria. – Ciekła plazma zawierająca miliony pozytronów.
– Miliony? Ale przecież dotychczas wykrywano zaledwie pojedyncze cząstki.
– Ksenon – oświadczyła. – Wstrzykiwał strumień ksenonu w rozpędzoną wiązkę cząstek, odrywając w ten sposób elektrony. Nalegał, żeby zachować tę metodę w całkowitej tajemnicy, w każdym razie wymagała ona jednoczesnego wstrzykiwania swobodnych elektronów do akceleratora.
Langdon już całkowicie się zagubił i zastanawiał się, w jakim języku oni rozmawiają.
Kohler przez chwilę nic nie mówił, tylko jeszcze bardziej zmarszczył czoło. Nagle odetchnął płytko i zwiesił się na wózku, jakby trafiony kulą.
– Technicznie rzecz biorąc, dałoby to…
Vittoria skinęła głową.
– Tak. Mnóstwo tego.
Kohler przeniósł spojrzenie na znajdujący się przed nim pojemnik. Z wyrazem niepewności na twarzy uniósł się na wózku i przyłożył oko do okularu. Patrzył przez dłuższy czas bez słowa. Kiedy w końcu ponownie opadł na wózek, czoło miał pokryte potem. Bruzdy na jego twarzy wygładziły się, a kiedy się odezwał, niemal szeptał.
– Mój Boże… naprawdę tego dokonaliście.
– Mój