Star Force. Tom 11. Zagubieni. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Star Force. Tom 11. Zagubieni - B.V. Larson страница 3
Wiedziałem, że Kwon wykona polecenie najlepiej, jak potrafi, więc skupiłem się na napierśniku. Położyłem go na ziemi wnętrzem do góry, a potem z całej siły nadepnąłem, wkładając w to cały ciężar pancerza. Po kilku uderzeniach fragment zbroi zaczął odzyskiwać pierwotny kształt. Podniosłem go, położyłem Fullerowi na piersi i zacisnąłem zaczepy. Inteligentny metal wypełnił szczeliny.
– Pancerz, przejmij kontrolę nad zbroją kaprala Fullera. Niech przejdzie w tryb resuscytacji.
Teraz już nic nie miażdżyło piersi mężczyzny, więc mógł zacząć oddychać, a jego serce wznowić pracę – o ile jeszcze żył.
Po dłuższej chwili i kilku impulsach defibrylatora Fullerowi wrócił oddech i puls. Sprawdziłem sytuację taktyczną. Reszta oddziału właśnie doganiała drugiego stwora, więc już tylko jeden wytrwale ścigał Marvina.
Robot wciąż unikał schwytania, korzystając z lepszej znajomości terenu. Dzięki swoim elastycznym mackom wspinał się po niższych sześcianach i przeciskał się wąskimi przejściami, niedostępnymi dla chrząszcza. Mimo wszystko nie mógł uciekać w nieskończoność. Musieliśmy mu pomóc.
– Jeśli mamy uratować Marvina, będzie trzeba zostawić tu Fullera i mieć nadzieję, że pancerz i nanity utrzymają go przy życiu – oznajmiłem.
– Chrzanić Marvina – odpowiedział Kwon. – Musimy zanieść Fullera do automatu medycznego.
– No to kompromis: ja lecę ratować robota, a pan zaniesie Fullera na pokład.
– Mowy nie ma, sir. Obiecałem pańskiemu ojcu, że będę mieć oko na jego syna, i zamierzam dotrzymać słowa.
– Niby kiedy to było?
– Tuż przed pańskim przybyciem na Nieustraszonego przyszło prywatne, zaszyfrowane połączenie od pułkownika Riggsa… O cholera, zapomniałem. Miałem nie mówić. Przykro mi, szefie.
– Nieważne. Nie powinno mnie dziwić, że on pierwszy domyślił się, dokąd lecę.
Ta niespodziewana informacja kazała mi się zastanowić, co się działo na Ziemi. Czyżby ojciec zawiesił emeryturę i znów zaangażował się w sprawy publiczne? Przez ostatnie dwadzieścia trzy lata odrzucał wszystkie propozycje o charakterze politycznym i wojskowym, z uporem tkwiąc na naszej farmie jako szary obywatel, ale czasem odnosiłem wrażenie, że tęskni za ogniem walki.
Wysiłkiem woli wróciłem do rzeczywistości. Wstałem.
– No dobra, wielkoludzie, pora zasłużyć na krokiewki sierżanta. Marvin jest moim podwładnym, tak samo jak pan albo Fuller. Uratuję go, podobnie jak uratowałbym któregoś z was. Może pan albo zabrać swojego marine na okręt i pomóc go ocalić, albo pójść za mną i mnie osłaniać. Jest pan już dużym chłopcem i może sam podejmować decyzje. – Po tych słowach chwyciłem karabin i pobiegłem.
Na kanale bliskiego zasięgu usłyszałem, jak Kwon klnie, ale nie miałem czasu na psychoanalizę, więc pozwoliłem, żeby sam zdecydował, co należy zrobić. Dla mnie to oczywiste: Fuller miałby większe szanse na przeżycie, gdyby znalazł się w automacie medycznym, za to Marvinowi groziła śmierć, jeśli nikt mu nie pomoże. Skoro chcieliśmy osiągnąć dwa różne cele, należało się rozdzielić. Choć mój przerośnięty opiekun gorąco pragnął mnie chronić, w gruncie rzeczy byłem trudniejszy do zabicia niż on, więc wziąłem na siebie bardziej niebezpieczne zadanie.
Na wyświetlaczu taktycznym zobaczyłem, że ikony Kwona i Fullera przesuwają się razem w stronę okrętu. Świetnie. To upraszczało sprawę. Skupiłem uwagę na Marvinie, który zaraz miał dać się zapędzić na ogrodzony wysokimi ścianami dziedziniec. Ciekawiło mnie, czy robot postępuje umyślnie, czy też popełnił błąd. Mógłbym przysiąc, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy sporządził szczegółową mapę całego obszaru. A skoro tak, to czemu wybrał tę drogę?
– Marvin, biegnę ci pomóc. Nie zatrzymuj się! – zawołałem w nadziei, że odbierze sygnał.
Wyłoniłem się zza ostatniego zakrętu w samą porę, żeby zobaczyć, jak potwór rzuca się na robota, który nie miał dokąd uciekać. A przynajmniej tak mi się zdawało. Nagle Marvin skoczył i dwiema mackami uczepił się parapetu niewielkiego okna. Jednym gładkim ruchem podciągnął się i zniknął w atramentowej czerni.
– Marvin! – wrzasnąłem na całe gardło. Nie mogłem w to uwierzyć. Uciekł przez okno, choć zawsze powtarzał, że to śmiertelnie niebezpieczne. Może kłamał? A może, co bardziej prawdopodobne, w akcie desperacji postanowił zaryzykować?
Przyjąłem pozycję, wycelowałem, pociągnąłem za spust i przytrzymałem. Karabin robił się coraz gorętszy, aż wreszcie system zabezpieczający odciął zasilanie, żeby nie dopuścić do uszkodzenia.
Niestety, wiązka nie zabiła chrząszcza, tylko go rozzłościła. Zaszarżował na mnie. Wskoczyłem na pobliski niewysoki sześcian, odbiłem się niezgrabnie od jego śliskiego dachu, po czym spadłem po drugiej stronie. Zerknąwszy na HUD, zmieniłem kierunek, żeby zbliżyć się do oddziału.
– Pomóżcie, marines. To coś chce mnie zeżreć.
– Robi się, sir! – usłyszałem śpiewny głos sierżant Moranian, a po chwili zobaczyłem osiem albo dziewięć sylwetek. – Niech pan się schowa za nami, sir! – powiedziała.
Pędziłem na złamanie karku i zwolniłem dopiero za linią ludzi. W tym samym momencie otworzyli ogień do ścigającej mnie istoty.
Wyhamowałem i uniosłem broń, aby im pomóc. Dziesięć wiązek skupiło się na celu, pozbawiając owada równowagi, odcinając odnóża i wypalając dziury w pancerzu. Skoczył w naszą stronę, ale nie wytrzymał zmasowanego ostrzału i padł na ziemię.
– Dzięki, Ryje – powiedziałem. Podeszliśmy do wielkiego jak wieloryb trupa. Odciąłem laserem metrowy fragment rogu i chwyciłem go, kiedy spadł. – Trofeum do powieszenia w świetlicy. – Rzuciłem go Moranian.
– Świetny pomysł, sir – powiedziała, łapiąc róg i obracając w dłoniach.
– Rozproszyć się i szukać Marvina – rozkazałem. – Wszedł do tamtego okna. Podejrzewam, że nie zrobiłby tego, gdyby nie wierzył, że zdoła wrócić. Portal musi dokądś prowadzić.
Moranian zasalutowała.
– Tak jest. Dobra, ludziska, rozdzielić się, przeczesujemy teren dwójkami.
Ośmioro marines udało się w cztery strony świata.
– Bradley – nadałem na kanale Nieustraszonego – pomóżcie nam szukać Marvina dronami zwiadowczymi.
– Przyjąłem, sir – odpowiedział mój DGL.
Razem z Moranian niespiesznym krokiem udaliśmy się do „laboratorium” Marvina, czyli sporego placu, gdzie robot trzymał swój sprzęt badawczy. Logicznie rzecz ujmując, powinien pójść albo tam, albo na pokład Charta. Oczywiście najpierw spróbowałby się z nami skontaktować, ale w Kwadracie nie zawsze dało się polegać na łączności radiowej.