Naznaczona . Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Naznaczona - Морган Райс страница 10
Odwróciła się i spojrzała na rozległe ziemie wiodące do rzeki, wpatrując się w zasnuty chmurami horyzont, ciemne niebo zwiastujące nadejście burzy, rozglądając się wszędzie w poszukiwaniu Sage’a.
Nie wyczuwała tu jego obecności. Ani w tym domu. Ani nigdzie indziej.
Odszedł.
Nie mogła w to uwierzyć. Naprawdę odszedł.
Usiadła, kładąc dłonie na kolanach, i rozpłakała się. Czy naprawdę aż tak bardzo jej nienawidził? Czy nie kochał jej nigdy tak naprawdę?
Siedziała tak i płakała dopóki nie poczuła się pusta, odrętwiała. Gapiła się w pustkę, zastanawiając się, co dalej. Właściwie pragnęła włamać się do domu, choćby po to, by się ogrzać i ukryć. Lecz wiedziała, że nie może tego zrobić. Nie była przestępcą.
Siedziała z głową w dłoniach przez zdawałoby się całą wieczność, czując intensywny ból między oczyma, wiedząc, że musi gdzieś iść, coś zrobić. Ale gdzie?
Z jakiegoś powodu ponownie pomyślała o swoich przyjaciółkach. Maria nienawidziła jej, ale nie było powodu, żeby jej pozostałe psiapsiółki również. Były kiedyś tak bliskie sobie. Nawet jeśli nie mogła porozmawiać z Marią, może spróbuje porozmawiać z Beccą lub Jasmine. Scarlet nic im przecież nie zrobiła. I od czego ma się przyjaciółki, jeśli nie można liczyć na nie w takich chwilach?
ROZDZIAŁ ÓSMY
Ojciec McMullen klęczał przed ołtarzem, obejmując różaniec drżącymi dłońmi i modląc się o jasność myśli. Oraz, musiał to też przyznać, modląc się o ochronę. Jego umysł wciąż podsuwał mu obrazy Scarlet, tej dziewczyny, którą wiele dni temu przyprowadziła do niego jej matka, tej chwili, kiedy nawet w tym świętym przybytku każde okno roztrzaskało się na kawałki. Duchowny zerknął do góry i rozejrzał się wokoło, jakby zastanawiał się czy to wszystko rzeczywiście wydarzyło się – i poczuł ucisk w żołądku, jako że miał przed sobą jaskrawy dowód, zabite deskami otwory po oknach.
Proszę, Ojcze. Miej nas w swej pieczy. Miej ją w swej pieczy. Ocal nas przed nią. I ocal ją przed nią samą. Proszę o jakiś znak.
Nie wiedział, co robić. Był księdzem z małej mieściny, z małomiasteczkową parafią i nie posiadał umiejętności radzenia sobie z tak ogromnymi mocami nadprzyrodzonymi. Czytał o nich w legendach, jednakże nigdy nie sądził, że są prawdziwe, a już na pewno nie doświadczył ich tak realnie.
I teraz, spędziwszy całe życie na modlitwie do Boga, na mówieniu innym o siłach dobra i zła, sam stał się ich świadkiem. Prawdziwie duchowe moce toczyły ze sobą bój, tu na ziemi, na widoku. Teraz ich doświadczył – wszystkiego, o czym kiedykolwiek czytał i rozmawiał z innymi – na własnej skórze.
I wystraszyło go to śmiertelnie.
Zastanawiał się, czy takie zło może rzeczywiście kroczyć po ziemi? Skąd przybyło? Czego chciało? I dlaczego wszystko to trafiło na niego, spadło na jego barki?
Ojciec McMullen natychmiast skontaktował się z Watykanem, informując, co się wydarzyło i prosząc o pomoc, o poradę. Przede wszystkim, pragnął wiedzieć, jak pomóc tej biednej dziewczynie. Czy istniały jakieś prastare modlitwy, ceremoniały, których nie zna?
Lecz, ku jego przerażeniu, nigdy nie otrzymał odpowiedzi.
Klęczał, modląc się, jak każdego popołudnia, tym razem jednak wznosząc swe modlitwy dłużej i żarliwiej.
Nagle wzdrygnął się, kiedy ogromne, strzeliste, drewniane drzwi kościelne otworzyły się z hukiem, zalewając wnętrze światłem i wpuszczając zimne podmuchy wiatru, które smagnęły mu plecy. Natychmiast jego ciało ogarnęły dreszcze – i to nie tylko z powodu pogody.
Wyczuł, że coś mrocznego nawiedziło kościół.
Z mocno bijącym sercem wstał na nogi i odwrócił się, stając twarzą do wejścia, zastanawiając się, co to może być. Spojrzał przez przymrużone przed słońcem oczy.
Zobaczył sylwetki trzech mężczyzn po sześćdziesiątce, z białymi włosami, ubranych na czarno, z czarnymi stójkami i w sutannach. Przyjrzał się im z podziwem; mieli w sobie coś dziwnego, coś złowieszczego. Nie przypominali żadnych księży, jakich kiedykolwiek widział.
– Ojciec McMullen? – spytał jeden z nich.
Duchowny nie cofnął się, kiedy podeszli bliżej, a jedynie skinął głową niepewnie.
– Kim jesteście? – spytał. – Czy mogę jakoś pomóc?
– Wezwałeś nas – powiedział jeden.
Ojciec spojrzał na niego zaintrygowany.
– Tak?
Dotarli do niego i w tej samej chwili jeden z nich wyciągnął w jego kierunku jakieś pismo.
Ojciec wziął je. Było z Watykanu.
– Przysłali nas, byśmy przeprowadzili dochodzenie – powiedział któryś.
Ojciec odczuł ulgę, choć jednocześnie zlustrował ich z obawą, chłonąc szczegóły ich surowego wyglądu.
– Jestem zaszczycony, że chcieliście przybyć tu aż z Watykanu – powiedział. Dziękuję wam za to. Możecie pomóc?
Mężczyźni zignorowali go jednak, odwrócili się i przyjrzeli sklejce na oknach, patrząc wymownie na siebie nawzajem, jakby dokładnie wiedzieli, co tu zaszło.
– Ta dziewczyna, którą opisałeś – powiedział jeden posępnym, niskim głosem. – Jak się nazywa?
– Ma na imię Scarlet – odparł ojciec McMullen.
– Nazwisko? – spytał ten sam mężczyzna.
Ojciec spojrzał na niego niepewnie. Nie wiedział, czy powinien chronić swoją parafiankę, bronić jej prywatności. Lecz wiedział, że to głupie; ci ludzie należeli do Kościoła.
– Paine – odpowiedział, odczuwając rosnące niezdecydowanie.
Jeden z nich odnotował to i przemówił ponownie.
– Gdzie mieszka? – ponaglił.
Tym razem duchowny odczuł jeszcze większą wątpliwość. Odchrząknął.
– Z całym szacunkiem, mogę spytać, dlaczego zadajecie te wszystkie pytania?
Mężczyźni spojrzeli po sobie z dezaprobatą, po czym jeden z nich wystąpił do przodu. Podszedł za blisko i ojciec cofnął się o pół kroku.
– Jeśli mamy jej pomóc – powiedział powoli ponurym głosem – musimy wiedzieć o wszystkim. – Nachylił się.