Królestwo Cieni . Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Królestwo Cieni - Морган Райс страница 3
Chwilę później, ku swemu zaskoczeniu, przebiła taflę wody. Złapała kilka głębokich oddechów; jeszcze nigdy w życiu nie była za nic aż tak wdzięczna. Kolejny oddech okazał się jednak ostatnim, gdy w następnej sekundzie prąd znów wciągnął ją pod fale. Tym razem jednak udało jej się złapać wystarczająco dużo tlenu, by zachować siły na dłużej, wir zaś nie wciągnął jej równie głęboko.
Wkrótce znów wynurzyła się z wody, by wziąć kolejny łapczywy oddech, jednak po raz kolejny nie udało jej się utrzymać na powierzchni. Za każdym razem było coraz lepiej, czuła jak fale słabną, gdy docierały do krańców miasta i rozlewały się szeroko.
Niedługo później zorientowała się, że wypłynęła już poza granice miejskie, z dala od potężnych budynków skrytych teraz pod wodą. Znów wciągnęło ją głębiej w toń, tym razem jednak na tyle wolno, że wreszcie była w stanie otworzyć oczy, by po raz ostatni spojrzeć na zatopione budowle, którymi niegdyś pysznił się jej kraj. Dojrzała dziesiątki trupów przepływających obok niej niczym upiorne ryby, ciała, których wykrzywione przedśmiertnie twarze starała się wyprzeć ze swej pamięci.
Wreszcie udało jej się wynurzyć, tym razem na dobre. Była wystarczająco silna, by oprzeć się ostatniej, słabej fali, która znów próbowała wessać ją pod powierzchnię, wystarczyło jedno kopnięcie, by utrzymać się na górze. Wody portowe wypłynęły zbyt daleko w ląd, nie miały już tej mocy. Wkrótce zorientowała się, że wyrzucają ją na trawiaste pole, by po chwili cofnąć się z powrotem ku morzu i zostawić ją za sobą.
Przez chwilę leżała na brzuchu, z twarzą wbitą w mokre źdźbła, nie mogąc zrobić nic więcej, jak tylko pojękiwać z bólu. Wciąż dyszała ciężko i choć płuca ją paliły, smakowała z radością każdy oddech. Gdy udało jej się ostatkiem sił obrócić głowę i spojrzeć przez ramię, z przerażeniem stwierdziła, że w miejscu jej wspaniałego miasta nie było nic prócz morza. Dostrzegła jedynie najwyższą kondygnację dzwonnicy, która ledwie wystawała nad fale. Ledwie mogła uwierzyć, że jeszcze niedawno sięgała jakieś sto metrów w niebo.
Była skrajnie wyczerpana, na szczęście wreszcie mogła chwilę odpocząć. Znów opadła twarzą na ziemie, pozwalając dogonić się myślom o tragedii, która właśnie się tu rozegrała. Chwilę później zapadła w głęboki sen, leżąc ledwie żywa na tej dzikiej łące, gdzieś na kompletnym pustkowiu.
– Dierdre – usłyszała głos i poczuła delikatne szturchnięcie.
Otworzyła więc oczy, z zaskoczeniem stwierdzając, że słońce chyli się już ku zachodowi. Była zupełnie przemarznięta, jej ubranie wciąż było mokre, nie była pewna, gdzie się znajduje ani jak długo spała, nie wspominając o tym, że nie była pewna czy naprawdę żyje. Znów jednak poczuła dotknięcie dłoni, lekkie szarpnięcie za ramię.
Spojrzała więc w górę i ku niewyobrażalnej uldze zobaczyła Marco. On także żył, stwierdziła z olbrzymią radością. Wyglądał na poobijanego i poszarpanego, był strasznie blady i wydawał się starszy o sto lat. Ale jednak był żywy. Jakimś sposobem udało mu się przetrwać.
Ukląkł zaraz przy niej, uśmiechał się, jednak w jego oczach czaił się smutek, nie lśniły już pełnią życia jak wcześniej.
– Marco – odpowiedziała słabym głosem, zaskoczona tym jak był ochrypły.
Zauważyła rozcięcie przy jego policzku, sięgnęła ku niemu zaniepokojona.
– Wyglądasz prawie tak źle, jak ja się czuję – powiedziała.
Pomógł jej stanąć na nogi, udało się mimo tego, że całe jej ciało krzyczało z bólu od wszystkich sińców, zadrapań i rozcięć. Gdy jednak poruszała rękoma i nogami, stwierdziła, że nic nie jest złamane.
Wzięła więc głęboki oddech, spięła się i odwróciła, by spojrzeć za siebie. Widok był koszmarny, tak jak sądziła: jej ukochane miasto zniknęło, teraz nie było tam nic oprócz morza, jedynie niewielki fragment dzwonnicy wystawał z wody. Dalej na horyzoncie zobaczyła flotę czarnych statków Pandezjan, które powoli wpływały coraz głębiej w stronę lądu.
– Nie możemy tu zostać – ponaglił Marco – Już się zbliżają.
– Gdzie mamy uciekać? – spytała bezsilnie.
Marco odpowiedział jej pustym spojrzeniem, widać było, że on także nie ma pomysłu.
Dierdre spojrzała w stronę zachodzącego słońca, starając się ruszyć głową. Czuła jedynie krew pulsującą w uszach. Wszyscy, których znała i kochała zginęli. Czuła, że nie ma już po co żyć, nie ma gdzie się schronić. Gdzie miałaby się podziać po tym, jak jej miasto zostało zniszczone? Gdy cały ciężar świata zdawał się spadać na jej barki?
Zamknęła oczy i potrząsnęła głową w żalu, tak bardzo chciała, by to wszystko okazało się złym snem. Wiedziała jednak, że jej ojciec został tam, martwy. Tak jak i wszyscy jego żołnierze. Ludzie, których znała i kochała, wszyscy ponieśli śmierć z rąk Pandezyjskich potworów. I już nie pozostał nikt, kto mógłby ich powstrzymać. Po co miałaby teraz żyć?
Wszystkie te myśli sprawiły, że załkała żałośnie, choć tak bardzo starała się być silna. Myśli o ojcu sprawiły, że padła na kolana kompletnie zdruzgotana. Łkała i łkała, życząc samej sobie śmierci, żałując, że i ona nie umarła, przeklinając niebiosa za to, że pozwoliły jej żyć. Dlaczego nie mogła po prostu utonąć pod zalewem fal? Dlaczego nie dane jej było umrzeć wraz z innymi? Dlaczego została przeklęta ciężarem życia?
Nagle jednak poczuła na swym ramieniu kojącą dłoń.
– Już dobrze, Dierdre – Marco odezwał się cichutko.
Dierdre drgnęła zawstydzona.
– Przepraszam – powiedziała wreszcie przez łzy – Po prostu… mój ojciec… już nic mi nie zostało.
– Straciłaś wszystko – powiedział Marco równie ciężkim głosem – Tak jak ja. Ja także nie widzę przed sobą przyszłości. Jednak musimy żyć dalej. Nie możemy tak po prostu położyć się tu i umrzeć. Tym sposobem przekreślilibyśmy pamięć o naszych bliskich. To brak szacunku dla wszystkiego, za co żyli i walczyli.
Zapadła długa cisza, w czasie której Dierdre wolno podniosła się z kolan, dochodząc do wniosku, że chłopak ma rację. Poza tym, w chwili gdy spojrzała w jego brązowe oczy, które jaśniały współczuciem, dostrzegła, że tak naprawdę pozostał jej ktoś bliski. Miała przy sobie Marco. Miała także duszę swego ojca, która spoglądała na nią niczym anioł stróż, która pragnęła, by była silna.
Zmusiła się więc, by się otrząsnąć. Musiała być silna. Jej ojciec na pewno życzyłby sobie tego. Użalanie się nad sobą, stwierdziła, nikomu nie pomoże. Tak jak jej śmierć.
Spojrzała w odpowiedzi na Marco i w jego oczach zobaczyła coś więcej jak współczucie – była tam także miłość.
Nawet nie zdając sobie sprawy z tego co robi, z sercem szalejącym w piersi, pochyliła się i złączyła usta z jego ustami w nieoczekiwanym pocałunku. Przez chwilę miała wrażenie, że przenosi