Marsz Przetrwania. Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Marsz Przetrwania - Морган Райс страница 4
Obrzuciwszy ją spojrzeniem pełnym dezaprobaty Prudence rzuciła kosz, odwróciła się i puściła biegiem przed siebie. Rea wiedziała, że może to oznaczać tylko jedno: zamierzała donieść mieszkańcom osady.
Serce jej zamarło i poczuła pierwsze uderzenie strachu. Wieśniacy, rzecz oczywista, zażądają, by zabiła swe dziecię. Nie chcieli, by cokolwiek przypominało im o najeździe możnowładców. Dlaczego jednak wzbudzało to w niej strach? Czy naprawdę pragnęła urodzić to dziecię, efekt uboczny tej pełnej udręki nocy?
Strach Rei zaskoczył ją i gdy zastanowiła się nad tym, zrozumiała, że to strach o bezpieczeństwo jej dziecięcia. Zdumiało ją to bez miary. Umysł podpowiadał, że nie chciała go wydać na świat; postawiłaby w ten sposób swą osadę w niebezpieczeństwie. Ośmieliłoby to jedynie możnowładców, którzy najechali ich wieś. A pozbyć się dziecięcia byłoby tak łatwo – musiałaby jedynie przeżuć korzeń jukaby i podczas kolejnej kąpieli dziecię zmarłoby.
Czuła je jednak w sobie, a jej ciało mówiło jej coś, o czym milczał umysł: pragnęła je zatrzymać. Chronić je. Było to wszak dziecię, a do tego obiecane jej w jej snach.
Rea, jedynaczka, która nigdy nie poznała swych rodziców, która cierpiała w świecie, w którym nikogo nie kochała i w którym nikt nie kochał jej, zawsze rozpaczliwie pragnęła kogoś kochać i by ktoś odwzajemnił to uczucie. Miała dosyć bycia samą, życia w odosobnieniu w najuboższej części wsi, szorowania brudu za zapłatę, która starczała jej tylko na przeżycie, harowania od rana do nocy bez możliwości zmiany. Wiedziała, że przez to, kim była, nigdy nie znajdzie mężczyzny. A przynajmniej takiego, którym by nie gardziła. Najpewniej nigdy nie będzie miała dziecięcia, poza tym, które nosiła teraz w sobie.
Rea poczuła nagłą tęsknotę. Pojęła, że to może być jej jedyna szansa. A teraz, gdy była przy nadziei, zorientowała się, jak bardzo pragnęła tego dziecka. Pragnęła go nade wszystko.
Rea wyruszyła z powrotem w stronę osady, podenerwowana, ogarnięta sprzecznymi emocjami, niegotowa stawić czoła dezaprobacie, z którą – jak wiedziała – się spotka. Wieśniacy będą upierać się, by w osadzie nie przetrwał żaden ślad po łupieżcach, po tych, którzy odebrali im wszystko. Nie pojęliby, że w przypadku tego mężczyzny wszystko wyglądało inaczej, że jej bronił. Rea nie miała im tego za złe – zapładnianie kobiet, by dominować i kontrolować osady w królestwie, było częstą taktyką łupieżców. Czasem nawet posyłali później po dziecię. Posiadanie go jedynie napędzało ich krąg przemocy.
To wszystko nie zmieniało jednak tego, co czuła. Nosiła w sobie życie. Czuła je przy każdym kroku i czerpała z tego siłę. Czuła każde uderzenie jego serca, pulsujące w jej sercu.
Rea szła głównymi ulicami swej osady, zmierzając do swej jednoizbowej chaty, mając wrażenie, że jej świat wywrócił się do góry nogami i zastanawiając się, co o tym wszystkim sądzić. Była przy nadziei. Nie wiedziała, jak być przy nadziei. Nie wiedziała, jak wydać na świat dziecię, ani jak je wychować. Ledwie była w stanie wykarmić siebie. Jak miałaby utrzymać dziecię?
Poczuła jednak, że rodzi się w niej nowa siła. Czuła, jak buzuje w jej żyłach. Była to siła, z której niejasno zdawała sobie sprawę podczas minionych trzech księżyców, a która teraz nabrała wyrazistości. Była to siła większa niż jej własna. Siła przyszłości, nadziei. Możliwości. Życia, którego nie mogła nigdy wieść.
Była to siła, która wymagała od niej, by była potężniejsza, niż kiedykolwiek mogła być.
Idąc powoli zakurzoną drogą, Rea zaczęła z wolna spostrzegać swe otoczenie i utkwione w niej spojrzenia wieśniaków. Obróciła się i po obu stronach drogi ujrzała ciekawskie i pełne dezaprobaty oczy staruch i młodych kobiet, starców i chłopców, tych, którzy przetrwali, okaleczonych ludzi, którzy nosili blizny tamtej nocy. Na wszystkich twarzach wyryte było ogromne cierpienie. I wszyscy oni wpatrywali się w nią, w jej brzuch, jakby jakimś sposobem to ona była wszystkiemu winna.
Widziała pośród nich kobiety w jej wieku o udręczonych twarzach, przyglądające się jej bez krztyny współczucia. Rea wiedziała, że wiele z nich także zostało zapłodnionych i już przyjęły korzeń. W ich oczach dostrzegła żal i wyczuła, że pragnęły, by i ona go czuła.
Rea zauważyła, że ciżba wokół niej gęstnieje i gdy podniosła wzrok, z zaskoczeniem spostrzegła, że drogę zagradza jej ściana ludzi. Zdawało się, że cała wieś wyszła do niej, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi. Widziała udrękę na ich twarzach, udrękę, którą także i ona odczuwała. Zatrzymała się i utkwiła w nich spojrzenie. Wiedziała, czego od niej chcą. Chcą zabić jej synka.
Poczuła nagły sprzeciw – i w tej chwili postanowiła, że nigdy tego nie uczyni.
– Rea – rozległ się szorstki głos.
Severn, mężczyzna w średnim wieku o ciemnych włosach i brodzie i pozostałej po tamtej nocy bliźnie idącej przez policzek, stał pośrodku ciżby i mierzył ją gniewnym spojrzeniem. Lustrował ją wzrokiem, jak gdyby była sztuką bydła, i dziewczynie przeszło przez myśl, że jest niewiele lepszy od możnowładców. Oni wszyscy byli tacy sami: sądzili, że mają prawo sprawować władzę nad jej ciałem.
– Przyjmiesz korzeń – rozkazał ponurym głosem. – Przyjmiesz korzeń, a jutro będzie już po wszystkim.
Naprzód wyszła jakaś kobieta i stanęła obok Severna. Była to Luca. Ją także zaatakowano tamtej nocy i kobieta przyjęła korzeń tydzień wcześniej. Rea całą noc słyszała jej jęki i szlochy z żalu za utraconym dziecięciem.
Luca wyciągnęła przed siebie sakiewkę, w której widniał żółty proszek, a Rea cofnęła się. Czuła na sobie spojrzenia całej osady, wyczekującej, aż sięgnie po niego.
– Luca uda się z tobą nad rzekę – dodał Severn. – Pozostanie tam z tobą przez noc.
Rea patrzyła na nich, czując, jak rodzi się w niej jakaś obca energia. Mierzyła ich zimnym spojrzeniem.
Nie odrzekła nic.
Oblicza im spochmurniały.
– Nie sprzeciwiaj się nam, dziewko – rzekł inny mężczyzna, wychodząc naprzód i zaciskając dłoń na sierpie, aż pobielały mu kłykcie. – Nie niszcz pamięci mężczyzn i kobiet, których straciliśmy tamtej nocy, wydając na świat ich potomstwo. Zrób, czego się od ciebie wymaga. Zrób, co do ciebie należy.
Rea wzięła głęboki oddech i z zaskoczeniem spostrzegła siłę własnego głosu, gdy odrzekła:
– Nie.
Jej głos jej samej zdał się obcy, był bardziej głęboki i dojrzały niż kiedykolwiek wcześniej. Jak gdyby z dnia na dzień stała się kobietą.
Rea