Arena Jeden . Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Arena Jeden - Морган Райс страница 2
Lecz zimy są nie do zniesienia. Wszystko jest zamarznięte lub martwe i każdego roku mam wrażenie, że nie przetrwamy. A ta zima jest najgorsza ze wszystkich dotychczasowych. Powtarzam sobie, że wszystko minie; wiele dni minęło jednak od ostatniego porządnego posiłku, a jest to dopiero początek zimy. Głód osłabił nas obie i do tego Bree się rozchorowała. Nie wróży to nic dobrego.
Brnąc przez śnieg po tych samych pechowych śladach, które zostawiłam tu poprzedniego dnia, poszukując czegoś do jedzenia, zaczynam odnosić wrażenie, że nasze szczęście się skończyło. Tylko myśl o tym, że Bree leży i czeka w domu, ponagla mnie, by iść dalej. Przestaję użalać się nad sobą i zamiast tego skupiam się na wizerunku jej twarzy w moich myślach. Wiem, że nie mogę znaleźć lekarstwa, ale mam nadzieję, że to tylko tymczasowa gorączka, i że dobry posiłek i trochę ciepła wystarczą, by doszła do siebie.
Tak naprawdę to potrzebuje ogniska. Ale już go nie rozpalam; nie mogę ryzykować, że ktoś zobaczy dym, poczuje zapach, że ściągnę tu jakichś łowców niewolników. Ale dziś wieczór zrobię jej niespodziankę i tylko na chwilę zaryzykuję. Ognisko jest dla niej całym światem. Podniesie ją na duchu. I − jeśli tylko uda mi się znaleźć na dokładkę coś do jedzenia – choćby takiego niewielkiego królika – to poprawi jej się całkowicie. I to nie tylko pod względem fizycznym. Zauważyłam, że zaczęła ostatnio tracić nadzieję – widzę to w jej oczach – a musi być silna. Nie będę siedziała i patrzyła, jak odchodzi, tak jak mama.
Czuję, jak kolejny podmuch wiatru chłosta moją twarz. Tym razem trwa to tak długo, jest tak przejmujące, że muszę pochylić głowę i czekać, aż minie. Wiatr wyje w moich uszach i zrobiłabym wszystko za prawdziwą zimową kurtkę. Mam na sobie jedynie znoszoną bluzę z kapturem, którą znalazłam przy drodze lata temu. Sądzę, że należała do jakiegoś chłopaka, ale to dobrze, ponieważ rękawy są wystarczająco długie, by zakryć dłonie i niemal zawinąć się wokół nich jak rękawiczki. Mierząc pięć stóp i sześć cali, nie jestem taka niska, a więc do kogokolwiek należała, musiał być wysoki. Czasami zastanawiam się, czy w ogóle by go obeszło, że noszę jego rzeczy. Ale wówczas uświadamiam sobie, że prawdopodobnie już nie żyje. Tak jak wszyscy.
Moje spodnie również nie wyglądają najlepiej: nadal noszę tę samą parę dżinsów, którą, jak zauważam z zażenowaniem, miałam na sobie, kiedy uciekałyśmy z miasta lata temu. Jeśli w ogóle czegoś żałuję, to tego, że opuściłam je w takim pośpiechu. Chyba wydawało mi się, że tutaj znajdę jakieś ubranie, że może jakiś odzieżowy będzie tu otwarty, lub chociaż punkt Armii Zbawienia. Postąpiłam głupio: oczywiście wszystkie sklepy odzieżowe już dawno zostały splądrowane. Jakby w przeciągu jednej nocy świat z dostatku wpadł w niedobór. Zdołałam znaleźć kilka sztuk odzieży pozostawionej w różnych szufladach w domu należącym do mojego taty. Dałam je Bree. Byłam szczęśliwa, że choć trochę z tego, jego termo-aktywna bielizna i skarpetki, zapewniało jej ciepło.
Wiatr w końcu ustaje. Podnoszę głowę i pospiesznie brnę dalej, zanim znów zawieje, forsując się w podwójnym tempie do chwili, kiedy docieram na płaskowyż.
Docieram na szczyt, ciężko oddychając. Moje nogi płoną. Rozglądam się powoli. Rosną tu nieliczne drzewa, a w oddali widnieje niewielkie górskie jezioro. Jest zamarznięte, jak wszystkie inne. Od jego powierzchni bije słońce z taką siłą, że muszę zmrużyć oczy.
Natychmiast spoglądam na mają wędkę, którą zostawiłam tu poprzedniego dnia, zatkniętą między dwoma głazami. Wystaje nad jeziorem, a z jej końca zwisa długi sznurek biegnący wprost do niewielkiego przerębla. Jeśli jest wygięta, oznacza to, że razem z Bree zjemy dzisiaj obiad. Jeśli nie – będę wiedziała, że nie zadziałało – znowu. Biegnę wśród kępy drzew, po śniegu i przypatruję się dokładniej.
Jest prosta. A jakże.
Przepełnia mnie smutek. Rozważam wyjście na lód, by użyć niewielkiego toporka i wyrąbać przerębel w innym miejscu. Ale wiem już, że dużej różnicy to nie sprawi. Problem tkwi nie w jej umiejscowieniu – a w tym jeziorze. Ziemia jest zbyt zmarznięta, by móc wykopać z niej robaki, a nawet nie wiem, gdzie ich szukać. Nie jestem urodzonym myśliwym, ani też traperem. Gdybym wiedziała, że skończę tutaj, poświęciłabym całe swoje dzieciństwo na kursy przetrwania i naukę technik survivalowych. Tymczasem teraz okazuje się, że jestem beznadziejna niemal we wszystkim, co robię. Nie potrafię zakładać pułapek, a na moje wędki rzadko łapią się jakieś ryby.
Jak przystało na córkę żołnierza Piechoty Morskiej, jedyną rzeczą, w której jestem dobra jest umiejętność walki – ale ona nie przynosi tu żadnego pożytku. Może i nie radzę sobie zupełnie w królestwie zwierząt, za to potrafię rozprawić się z tymi dwunożnymi. Od najmłodszych lat, czy mi się to podobało, czy nie, tata nalegał, żebym była jego córką − córką żołnierza Piechoty Morskiej, abym była z tego dumna. Pragnął również, abym była mu synem, którego nigdy nie posiadał. Zapisał mnie na boks, zapasy, mieszane sztuki walki… nie było końca lekcjom o tym, jak używać noża, jak strzelać z broni, jak znaleźć punkty uciskowe, jak walczyć nieczysto. Najważniejsze było jednak to, iż nalegał, bym była twarda, nigdy nie okazywała strachu i nigdy nie płakała.
Jak na ironię, nigdy nie miałam szansy skorzystać choć z jednej z rzeczy, których mnie nauczył, a tu, w górach, mniej przydatne nie może to już być; nie ma nikogo w zasięgu wzroku. To, co naprawdę muszę wiedzieć, to w jaki sposób znajdować jedzenie – a nie jak kogoś kopać. I jeśli kiedykolwiek rzeczywiście napotkam kogokolwiek, nie mam zamiaru z nim walczyć, ale raczej prosić o pomoc.
Zastanawiam się mocno i przypominam sobie, że gdzieś tu leży jeszcze jedno jezioro, mniejsze; widziałam je już kiedyś, któregoś lata, kiedy jeszcze byłam śmiała i zapuszczałam się wyżej w góry. Droga prowadzi stromo w górę przez ćwierć mili. Nie próbowałam tam wejść od tamtej pory.
Podnoszę wzrok i wzdycham. Słońce schodzi już z nieboskłonu w ponurym, zimowym zachodzie skąpanym w odcieniach czerwieni, a ja jestem już słaba, zmęczona i zmarznięta. Samo zejście z góry pozbawi mnie większości sił, które mi jeszcze zostały. Wspinaczka jest ostatnią rzeczą, której teraz pragnę. Ale cichy głos wewnątrz pogania mnie, bym wspinała się dalej. Im więcej czasu spędzam obecnie w samotności, tym silniejszy staje się głos taty w mojej głowie. Opieram się mu i chcę go zablokować, ale z jakiegoś powodu nie mogę.
Przestań lamentować i przyj dalej, Moore!
Tata zawsze lubił wołać do mnie po nazwisku. Moore. Wkurzało mnie to, ale on nic sobie z tego nie robił.
Jeśli teraz zawrócę, Bree nic dziś nie zje. To jezioro powyżej to najlepszy pomysł, jaki przychodzi mi do głowy, nasze jedyne, możliwe źródło pożywienia. Chcę też, aby Bree miała dziś ognisko, a całe drewno, które tu leży, jest przesiąknięte wilgocią. Tam powyżej, gdzie wieje silniejszy wiatr, może znajdę drewno wystarczająco suche na rozpałkę. Spoglądam jeszcze raz w górę i postanawiam, że spróbuję tam dotrzeć. Zwieszam głowę i zaczynam wspinaczkę, zabierając ze sobą wędkę.
Każdy krok przynosi ból, milion ostrych igiełek pulsujących w udach, a mroźne powietrze przeszywa mi płuca. Zrywa się wiatr i śnieg smaga mi twarz, niczym papier ścierny. Gdzieś w górze odzywa się krakanie ptaka, niby mnie przedrzeźniające. Kiedy czuję, że nie dam rady postawić kolejnego kroku, akurat docieram do następnego płaskowyżu.
Ten,