Trylogia księżycowa. Jerzy Żuławski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski страница 13

Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski

Скачать книгу

od motoru, że na mnie teraz kolej stanąć przy sterze wozu. Tamci już śpią. Marta, jak zwykle, z hamaku swego wychylona, z głową na piersi tego – jedynego wśród nas szczęśliwego człowieka!

Pierwszego dnia księżycowego, 4 godziny po zach. słońca, na Mare Imbrium 10° zach. dł., 20°28' pn. szer. księż.

      Już się tedy zaczęła noc, długa – dla której ziemskie doby są cząstkami mniejszymi niż godziny dla ziemskiej nocy. Ziemia, przechylająca się wciąż ku południu, świeci nad nami jak wielki jasny zegar. Z posuwania się cienia po jej tarczy możemy z łatwością oznaczyć porę. Była o zachodzie w pierwszej kwadrze, o północy będzie w pełni i znów będzie w kwadrze o wschodzie słońca. Rolę minutowej wskazówki na tym niebieskim zegarze odgrywają części świata. Po zachodzeniu ich w cień możemy poznać godziny, które są jakby minutami dla naszej siedemsetdziewięciogodzinnej doby.

      Po zachodzie słońca zrobiło się zimno tak nagle, że doznaliśmy uczucia, jakbyśmy z łaźni parowej skoczyli wprost do basenu z lodowatą wodą. Zachód słońca zgotował nam wspaniałą niespodziankę: oczekiwaliśmy po nim natychmiastowej nocy, a tymczasem długi czas trwało jeszcze dziwne jaśnienie, kłócące się z blaskiem Ziemi, a podobne nieco do naszych zmierzchów.

      Skończyła się była właśnie owa smuga szkliwa, która nas wiodła przeszło sto kilometrów, kiedyśmy wyjechali z cienia drobnych kraterów, o których wspominałem poprzednio. Zbliżaliśmy się już do dwudziestego równoleżnika, posuwając się teraz wprost ku północy, kiedy tarcza słoneczna, niezarumieniona zachodem, owszem, jasna i błyszcząca jak we dnie, poczęła się powoli pogrążać pod horyzont. Ogarnęła nas nagle straszna tęsknota za tym znikającym słońcem, które się nam ukaże znowu dopiero za czternaście dni. Stanęliśmy wszyscy obok siebie przy zachodnim oknie naszego wozu. Marta zwróciła na płask dłonie ku zapadającej gwieździe dnia i poczęła śpiewnym a monotonnym głosem odmawiać indyjskie hymny, którymi fakirzy żegnają na Ziemi tego jasnego boga.

      Woodbell odpowiadał jej czasem jakimiś niezrozumiałymi zdaniami z świętych ksiąg, przypominając sobie zapewne podobne chwile spędzone w Travancore, kiedy słońce płomienne tonęło w bezbrzeżnym oceanie.

      Słońce tymczasem, zagłębione cząstką tarczy, zdawało się stać na widnokręgu i czekać. Blask jego rozświetlił wyciągnięte dłonie dziewczyny i iskrzył się na jej białych zębach widocznych wśród rozchylających się purpurowych warg. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że oni rozmawiają oboje – ta dziewczyna i to słońce.

      Za pół godziny już tylko rąbek słonecznej tarczy był widoczny. Kamienna pustynia sczerniała popod ten skrawek białej jasności, jak gdyby się zamieniła w morze atramentu. Tu i ówdzie tylko lśniły gładkie głazy, odbijające sine światło Ziemi. Marta skończyła już hymny i stała wpatrzona w pustynię, z głową opartą o ramię Tomasza.

      Wszystkich nas ogarnął dziwny smętek; nawet Piotr, najmniej do wzruszeń skłonny, zasępił się i poruszał wargami, jakby odpowiadając z cicha jakimś myślom czy wspomnieniom. A ja… Hej! jakże szalenie szybko przemknęło to moje życie na Ziemi. Dziwny taniec widm i wspomnień miałem na oczach: śniły mi się nadwiślańskie równiny i chmurne turnie Tatr – a wszystko zaludnione takim nieprzeliczonym orszakiem znajomych, drogich, a pożegnanych już na wieki… Na wieki!…

      Wtem słońce nagle zagasło. Czerwone protuberancje, jak drobne, ogniste języki, drgały jeszcze przez chwilę nad horyzontem, wreszcie znikły i one – a w nagle spadającym na pustynię zmroku było coś tak niespodziewanego, że mimo woli przycisnęliśmy się do siebie, jak gdyby chcąc się ochronić przed czymś, co się na nas rzuca jak szary żbik na przechodnia. Ale był to tylko zmrok, nie noc. W tejże bowiem chwili, gdy ostatni rąbek słońca zatonął, wystrzelił na zachodzie słup jasności, zasklepiony na kształt kopuły, a podobny do bajecznej fontanny świetlanego pyłu.

      Światło zodiakalne lśniło przed nami w takiej niesłychanej wspaniałości, w jakiej go na Ziemi nigdy ludzkie oczy nie widziały. Patrzyliśmy długo w oniemieniu na ten słup roziskrzony, lekko od pionu ku południu się przechylający i zasiany różnokolorowymi gwiazdami, przezierającymi przez ten kosmiczny pył, krążący dokoła słońca i teraz po jego zachodzie odbijający nam w twarz jego światło.

      Teraz zgasło już wszystko i tylko Ziemia świeci nad nami i gwiazdy, dziwne gwiazdy, w czarne niebo wgłębione, niemigotliwe i różnobarwne. Ta różnokolorowość gwiazd nieprzyćmionych powietrzem, którego tu nie ma, jest tak zastanawiająca, że nie mogę do tego przywyknąć, choć przecież świeciły nade mną przez przeciąg całego długiego dnia księżycowego.

      Ziemia posyła nam tyle światła, że możemy przy jej blasku odbywać podróż bez przerwy. Bardzo to dla nas pomyślna okoliczność, gdyż nie potrzebujemy tracić czasu i możemy się przez noc posunąć tak daleko na północ, że nie będziemy już narażeni podczas drugiego dnia na prostopadłe promienie słońca. Strachem nas tylko przejmuje myśl o nocnym mrozie, który już dobrze chwyta.

      Grunt znowu jest nierówny, co nas zmusza do licznych zboczeń i wykrętów opóźniających podróż. Na przodzie wozu zapaliliśmy elektryczną latarnię oświetlającą nam drogę. Gdyby nie to, moglibyśmy łatwo wpaść w jaką szczelinę, nie dość jasno widoczną przy mdłym świetle Ziemi. Kierujemy się według gwiazd, gdyż z kompasem nie możemy trafić jakoś do ładu na tym dziwnym świecie. Przy tym metalowe ściany wozu zmieniają położenie igły.

Na Mare Imbrium, 7°45' zach. dł., 24°1' pn. szer. księż. o pierwszej godzinie drugiej księżycowej doby.

      Minęła już północ i zapomnieliśmy nawet, jak słońce wygląda; nie możemy pojąć, jak mogliśmy się skarżyć na jego żar. Blisko od stu osiemdziesięciu godzin, które upłynęły od zachodu, jesteśmy narażeni na mróz tak niesłychany, iż zdaje się, że myśl zamarza w mózgu. Nasze piece pracują całą siłą, a my, skuleni obok nich, trzęsiemy się od zimna. Pisząc, oparłem się o piec. Skóra piecze mi się na plecach, a równocześnie czuję, jak krew we mnie od mrozu zastyga i krzepnie. Psy cisną nam się na kolana i wyją bez ustanku – a nas obłęd już napada. Patrzymy na siebie w milczeniu z jakąś dziwną nienawiścią, jak gdyby które z nas było temu winne, że tu słońce przez trzysta pięćdziesiąt cztery i pół godziny nie świeci i nie grzeje…

      Chciałem się przemóc i zanotować kilka wrażeń z odbytej po zachodzie słońca podróży, ale widzę, że nie jestem zdolny do skojarzenia najprostszych wyobrażeń. Mózg mam zamrożony, niepodatny, jakby był maszyną z lodu. Przez myśl przesuwają mi się na przemian luźne obrazy i jakieś rozpaczliwe błyski, których nie mogę w żaden sposób powiązać ze sobą. Niekiedy doznaję uczucia, jak gdybym spał na jawie. Widzę Martę, Tomasza, psy, Piotra, piec – i nie wiem zupełnie, co to znaczy, nie wiem, kto ja jestem, skąd się tu wziąłem, po co…

      Istotnie, po co?

      Chciałem się nad tym zastanowić, przypomnieć sobie, ale nie mogę. Musiała być jakaś przyczyna, dla której opuściłem z tymi ludźmi Ziemię… Nie pamiętam. Nuży mię myślenie.

      Zdaje mi się, że stoimy. Nie słyszę syczenia motoru. Trzeba iść i zobaczyć, co się stało, ale wiem, że ani ja, ani oni nikt tego nie zrobi. Musielibyśmy się oddalić od pieca.

      Co za ohydny mróz!

      Widzę przez okno jakieś skały, które Ziemia oświetla jasno. Pewnie dlatego stoimy, że jesteśmy wśród skał… To jest wszystko dziwne i wszystko obojętne…

      Co ja piszę? Czyżbym już rzeczywiście dostawał

Скачать книгу