Trylogia księżycowa. Jerzy Żuławski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski страница 22

Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski

Скачать книгу

zgadnąć, co mogło spowodować rozsypanie się owego pierścienia górskiego, z którego ten cypel tylko pozostał. Może skała, utworzona z miękkiego materiału, skruszała pod wpływem zmian temperatury, a może rozmyła ją woda?

      Już po raz drugi robimy w tej podróży to przypuszczenie. Tutaj przemawia za tym i ta okoliczność, że nie widać nigdzie wału złomów skalnych, który by musiał powstać, gdyby tę górę były rozgryzły mrozy i słońce. Tam, gdzie niegdyś snadź się wznosił grzbiet pierścienia, znajduje się zaledwie gładkie, niewysokie wzniesienie, majaczące przed nami niewyraźnie w blasku Ziemi. Piotr mimo straszliwego zimna wypadł na chwilę z wozu, aby zbadać grunt. Nie mógł się dłużej zatrzymać, ale przyniósł kawałek kamienia, który jest ogromnie podobny do skał osadzających się z wody…

      Gdy słońce wzejdzie i oświeci tę okolicę, może dowiemy się czegoś pewniejszego.

      Tomasz śpi ciągle od trzydziestu blisko godzin. Jesteśmy przez to nieco swobodniejsi, ale z drugiej strony tak długi sen zaczyna nas niepokoić. Strach zbiera patrzeć na tę twarz tak trupio bladą. Oczy ma zamknięte, zapadłe policzki obciągnięte żółtą, niemal przejrzystą skórą, usta spalone i bezkrwiste. Leży bez ruchu – żebra zaledwie się podnoszą w słabym oddechu. Czasem mam złudzenie, że nie żywego człowieka, ale trupa widzę przed sobą. Rad bym, żeby się już obudził.

      Marta, ciągle milcząca, nie odstępuje od łóżka ani na chwilę. Pokonana znużeniem, zasypia nawet tak, siedząc. Trwa to jednak krótko; zaraz się budzi i patrzy znów szeroko rozwartymi oczyma na chorego, jakby go chciała wzrokiem uzdrowić. Zaczynam się naprawdę o jej zdrowie obawiać. Tego by jeszcze brakowało, żeby się i ona rozchorowała. Ale wszelkie przedstawienia z naszej strony na nic się nie zdają. Z trudem możemy ją tylko nakłonić, aby jadła.

      Niespokojny jestem, co będzie, jeśli się Woodbell przed nastaniem dnia nie obudzi. Chcielibyśmy zaraz puścić się w dalszą drogę, a boimy się przerwać mu snu. Pierwotnie mieliśmy zamiar zwrócić się od Pica na wschód, aby okrążyć łańcuch Alp, tworzący północno-wschodni kraniec Mare Imbrium, ale ostatecznie udajemy się wprost na północ ku olbrzymiemu pierścieniowi Platona. Piotr po dokładnym zbadaniu map utrzymuje, że uda nam się przedostać przez ten pierścień wprost na Mare Frigoris, poza którym znajduje się kraj górzysty, ciągnący się aż do bieguna. To by nam skróciło znacznie drogę.

Na Mare Imbrium, 10° zach. dł., 47° pn. szer. księż., 20 godzin po wschodzie słońca dnia trzeciego.

      Dojeżdżamy nareszcie do krańca niezmiernego Morza Dżdżów, dla którego przebycia potrzebowaliśmy prawie dwóch miesięcy czasu. Tutaj – są to dwa dni, ale tam na Ziemi tymczasem dwa razy Księżyc się odmienił, dwa razy rozbłysnął w pełni i dwa razy zaćmił się nowiem.

      Od kilkunastu godzin widzimy już przed sobą potężny wał pierścienia Platona. Część jego wschodnia lśni się już w słońcu jak ogromny biały mur na ciemnym niebie; w stronie zachodniej jeszcze noc, szczyty jeno wyższe płoną tam jak pochodnie. Jest to stanowczo najwspanialszy i najpotężniejszy widok ze wszystkich, jakieśmy dotąd spotykali; jesteśmy jednak tak zaniepokojeni zdrowiem Tomasza, że nie zwracamy prawie uwagi na to, co nas otacza.

      Tomasz obudził się o wschodzie słońca. Patrzył na nas przez chwilę w zdumieniu, a potem usiłował usiąść w hamaku, ale siły mu nie dopisały. Upadł w tył bezwładnie i dopiero Marta go podniosła i posadziła. Podbiegłem co rychło z zapytaniem, czy sobie czego nie życzy; Piotr tymczasem stał przy sterze wozu.

      Tomasz zaczął się naprzód dziwić, że jest dzień. Nie pamiętał nic ze swej choroby, zapomniał nawet o wypadku, który ją poprzedził. Napomknąłem mu o tym; namyślał się przez chwilę, szukając widocznie w pamięci, a potem nagle zbladł – jeśli można mówić o zblednięciu twarzy i tak już trupio bladej – i zakrywszy oczy rękami, począł powtarzać z wyrazem trwogi:

      – To było straszne, straszne!

      Dreszcz nim wstrząsnął.

      Gdy się po chwili uspokoił trochę, spróbowałem ostrożnie dowiedzieć się, co go przestraszyło i wywołało tę fatalną w skutkach ucieczkę, ale wszystkie moje usiłowania spełzły na niczym. Milczał uporczywie lub zbywał mnie odpowiedziami bez związku, tak że w końcu zaprzestałem bezcelowych pytań, zauważywszy, że go tym tylko nużę i męczę. Musiałem mu za to ze wszystkimi szczegółami opowiedzieć, w jakim stanieśmy go znaleźli i cały przebieg choroby. Słuchał tego uważnie, wymawiając niekiedy półgłosem łacińskie nazwy lekarskie, dopytywał się o najdrobniejsze okoliczności i objawy, a wysłuchawszy wszystkiego, zwrócił się wreszcie do mnie i rzekł z dziwnym spokojem, uśmiechając się nawet cokolwiek:

      – Wiesz, zdaje się, że ja umrę.

      Zaprzeczyłem żywo i stanowczo, ale on pokiwał tylko głową:

      – Jestem lekarzem i teraz, gdy jestem przytomny, z tego stanowiska patrzę na własną chorobę. Dziwię się tylko, że jeszcze żyję. Gdym upadł, jak powiadasz, rozbiło się szkło w masce powietrzochronu. Jeślim od razu nie umarł, to tylko dzięki temu, że przybiegliście mi dość szybko z pomocą, nim powietrze, zawarte w zbiorniku, który miałem ze sobą, zdołało się wydobyć przez otwór i rozproszyć. Z tego, co opowiadasz o stanie, w jakim znaleźliście mnie, wnoszę jednakże, że atmosfera w moim powietrzochronie musiała już być niezmiernie rzadka, toteż krew wskutek wewnętrznego wyższego ciśnienia zaczęła ze mnie uchodzić już nie tylko ustami i nosem, lecz nawet porami skóry. Gdybyście się byli parę sekund spóźnili, bylibyście już tylko zastali bezkrwistego trupa. Dziwię się zresztą, jak wobec tak strasznego upływu krwi zdołałem przetrzymać tyle dni gorączki… Chociaż nie mogła być silna, bo skądże… przy braku krwi i tak słabej akcji serca. Ale ostatecznie przetrzymałem gorączkę i żyję, ale to nie znaczy bynajmniej, że będę żył. Nie mam krwi. Patrz, pulsu prawie nie znać; dotknij piersi – czujesz, jak serce bije? ledwo je można poczuć. Na Ziemi może bym wyszedł z tego, ale tutaj brak warunków…

      Urwał zmęczony i przymknął oczy. Myślałem, że znów zasypia, ale on, oparłszy się tylko o poduszkę, wodził spod przymkniętych powiek oczyma za Martą, krzątającą się około przyrządzania lekarstwa, które sam sobie przed chwilą przepisał. Niesłychany, bezdenny żal był w tym wzroku. Poruszył parę razy ustami, a potem, podniósłszy powieki, rzekł cicho, patrząc mi prosto w oczy:

      – Wy będziecie dla niej dobrzy? prawda?

      Bolesny kurcz ścisnął mnie za serce, a równocześnie zdawało mi się, że jakiś bezczelny, ohydny głos szepce mi do ucha: „Gdy on umrze, Marta dostanie się jednemu z was, może tobie…”.

      Spuściłem oczy ze wstydu przed samym sobą, ale on zdaje się wyczytał już był tę myśl z mej twarzy, choć Bogiem się świadczę, że krócej trwała niż najszybsze mgnienie oka!

      Uśmiechnął się z niezmierną boleścią i wyciągając ku mnie trupią rękę, pełną cieniuchnych, niebieskich żyłek pod żółtą skórą, dodał:

      – Nie kłóćcie się o nią. Zostawcie jej… szanujcie… szanujcie…

      Nie mógł dokończyć. Po chwili dopiero, zaczerpnąwszy tchu, rzekł szorstko, zmieniając nagle ton:

      – Zresztą ja może będę żył. Nie ma zgoła konieczności, abym musiał umierać.

      Zacząłem go skwapliwie zapewniać, że będzie

Скачать книгу