Trylogia księżycowa. Jerzy Żuławski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski страница 23

Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski

Скачать книгу

przyczyny owej tajemniczej ucieczki, ale za każdym razem, gdy tylko rozmowę na to sprowadzę, milknie natychmiast, a oczy jego przybierają wyraz takiej trwogi, że nie mam serca dręczyć go pytaniami. Ostatecznie, co mi na tym zależy? Dość że stało się nieszczęście i oby na tym tylko był koniec.

      Trzecia doba księżycowa, 66 godzin po wschodzie słońca pod Platonem, w drodze na wschód.

      Przypuszczenia Varadola zawiodły całkowicie. Przedostanie się z wozem przez środek pierścienia Platona jest czystym niepodobieństwem. Musimy okrążyć łańcuch Alp, co niezmiernie przedłuża naszą drogę. Ale nie ma innej rady.

      Mało co ponad 30 godzin minęło od wschodu słońca, gdyśmy stanęli pod turniami Platona, zrobiwszy w tym czasie blisko sto kilometrów drogi, po gruncie, co prawda, wyjątkowo gładkim.

      Olbrzymi, mierzący dziewięćdziesiąt kilka kilometrów średnicy pierścień Platona tkwi w północnej krawędzi Morza Dżdżów. Na południowy wschód od niego ciągnie się pasmo Alp księżycowych aż ku Palus Nebularum, którym Mare Imbrium łączy się z Mare Serenitatis.

      Pasmo przerwane jest tylko w jednym miejscu szeroką doliną poprzeczną, bodaj czy nie jedyną na tej stronie Księżyca, wiodącą ku Mare Frigoris, przez które trzeba nam się będzie przedostać w drodze do bieguna. Na zachód od Platona ciągnie się na niezmierzonej przestrzeni brzeg stromy i wysoki, wygięty w półkole, w które jeszcze wgłębia się obszerna Zatoka Tęcz. Sam pierścień Platona utworzony jest z wału górskiego, otaczającego wewnętrzną płaszczyznę obszaru około 7500 km²! Szczyty najwyższe we wschodniej części wału dochodzą do półtrzecia tysiąca metrów wzniesienia.

      Zbadawszy te wszystkie rzeczy bardzo dokładnie na mapie, spostrzegliśmy, że w południowym wale Platona, tuż około tkwiącego w nim niewielkiego krateru, grzbiet się obniża i rozpłaszcza, tworząc pewien rodzaj szerokiej przełęczy.

      Otóż chcieliśmy według planu Piotra dla skrócenia sobie drogi dostać się przez tę przełęcz na środkową równinę, a przerznąwszy ją w kierunku północnym, poszukać znowu wyjścia na wyżynę, opadającą już łagodnie ku Mare Frigoris.

      Przybywszy pod stoki Platona, znaleźliśmy z łatwością miejsce wyszukane na mapie. Pomocnym nam w tym był ów strzelisty krater, sterczący nad przełęczą. Droga na przełęcz nie wydawała się zbyt trudną; grunt wznosił się z wolna i nie widno było na nim nierówności. Mimo to nie odważyliśmy się puścić od razu z wozem w drogę. Trzeba się było wpierw przekonać, czy rzeczywiście da się tędy przejechać.

      Pozostawiwszy tedy Woodbella pod opieką Marty, puściliśmy się obaj z Piotrem naprzód pieszo. Wóz miał czekać naszego powrotu.

      Okrążyliśmy krater w trzonie Platona od wschodu, postępując wciąż ku górze. Droga nie była tak łatwa, jak nam się to z dołu wydawało. Spotykaliśmy kamieniste pola i urwiska, które trzeba było wymijać. Mimo to byliśmy pewni, że wóz zdoła tę drogę przebyć. Byliśmy obaj w jak najlepszym usposobieniu. Słońce, niewysoko jeszcze ponad horyzontem świecące, grzało nas w miarę, było nam ciepło i lekko; dookoła nas roztaczały się widoki zaiste cudowne! Zbocza skał, poprzerywane jak smoła czarnymi cieniami, iskrzyły się w oślepiającym słońcu całą symfonią cudownych tęczowych barw. Deptaliśmy po skarbach, za jakie na Ziemi można by kupować królestwa i korony: wśród skruszałych głazów krwawiły się ciemne rubiny – żyły malachitów łyskały z dala podobne do trawników, na których rozsypane odłamy onyksów i topazu świeciły jak kwiaty – a czasem z jakiej szczeliny, gdy wdarł się w nią promień słońca, wytryskała nagle tęczowo fontanna blasku, istna orgia światła, rozszczepionego w olbrzymich pryzmach kryształu górskiego.

      To niesłychane bogactwo, zgromadzone przez jakiś wybryk przyrody w jednym miejscu, oślepiało nas zrazu i oszałamiało, ale wkrótce przyzwyczailiśmy się tak do tego widoku i tych bezużytecznych tu dla nas skarbów, że deptaliśmy po nich jakby po zwykłych krzemieniach.

      Czarodziejskie otoczenie wywarło na nas jednak wpływ znamienity: było nam wesoło. Zapomnieliśmy o wszystkich zmartwieniach i kłopotach, o chorobie Tomasza, o przebytych trudach i nieszczęściach, o niebezpieczeństwach, które nam jeszcze grożą, nawet o niepewnej przyszłości! Cieszyliśmy się jak dzieci pięknym rankiem i pięknymi widokami. Do niewygodnych trochę powietrzochronów przyzwyczailiśmy się zupełnie, a myśl o niebezpieczeństwie, jakim groziła otaczająca nas próżnia, mimo świeżego wypadku z Woodbellem nie mąciła nam jakoś pogody umysłu. Korzystając z lekkości naszych ciał na Księżycu przy nieosłabionej sile mięśni, przesadzaliśmy ogromne głazy lub skakali z wysokich urwisk.

      Te wybuchy dobrego humoru powstrzymywała tylko myśl o konieczności pośpiechu. Powietrza i żywności wzięliśmy ze sobą na czterdzieści godzin, co było wcale niewiele, zważywszy, że mogła zajść jakaś nieprzewidziana okoliczność, zmuszająca nas do zatrzymania się w drodze.

      W niespełna dziesięć godzin staliśmy już na przełęczy.

      Przed nami roztworzył się widok na tajemnicze wnętrze Platona. Wał północny pierścienia, odległy od nas prawie o sto kilometrów, widniał w dali jak olbrzymia poszarpana piła, najeżona licznymi szczytami. Aż po ten kres rozciągała się równina gładka, ciemnoszara, jak morze zastygłe i ciche. Tu i ówdzie tylko przecinały ją nieco jaśniejsze, szerokie pasy, z rozsianymi na nich z rzadka niskimi kraterami, podobnymi raczej do płytkich kotlinek. U stóp naszych skała urywała się od wewnątrz nadzwyczajnie bystro; nie było mowy, abyśmy się mogli tędy z wozem przedostać.

      Beznadziejny smutek wionął na nas z tego morza śmierci. Niepodobna sobie wyobrazić krajobrazu, gdzie by było więcej spokoju i więcej martwoty. Skały tu nawet spływają jakoś z wolna i jakby leniwie ku głębinom, szczyty dźwigają się senne, ogromne, a takie w blaskach słońca ponure, jak gdyby wzniosły się z trudem i niechętnie li tylko dlatego, że im kazano stanąć na straży i ogrodzić ową okropną pustą i szarą równinę.

      Poprzednia wesołość nasza zniknęła bez śladu.

      Dziwna, jak krajobraz działa na ludzkie serca! Patrzyłem długo w milczeniu, nie mogąc oczu oderwać od tej pustki, i ściskał mnie żal coraz większy – nie wiem, za czym i za kim… Tak mi się stało wszystko obojętnym i nużącym, i niewartym wysiłku, a tak ponętną wydawała mi się Śmierć-ukoicielka, która przecież niedawno, wisząc mi na głową, takim piekielnym napełniała mnie strachem.

      Czułem, że mnie ten widok zabija, nie mogłem znieść go już dłużej, a przecież potrzebowałem całego wysiłku woli, aby się odeń oderwać.

      Zwróciłem się twarzą ku południowi i świecącemu na niebie sierpowi Ziemi. Ponad szczyty krateru, który nam przy wchodzeniu służył za drogowskaz, a teraz w dole pozostał, zobaczyłem przed sobą Morze Dżdżów. Ogromna, ogromna przebyta płaszczyzna! Patrzyłem na nią tak, jak niegdyś z przełęczy pod Eratosthenesem, tylko wówczas leżała jeszcze przede mną jako nieznana droga do nieznanego upragnionego kraju – teraz miałem ją już poza sobą…

      Szara była, martwa i przestronna jak wówczas, tylko zamiast płonących w słońcu szczytów Timocharisa i Lamberta czerniły się przed mym okiem w cieniu spowite iglice: Pico i dalej ku wschodowi – Piton.

      Sierp Ziemi stał ponad tym morzem, bliższy już horyzontu niż szczytu nieba. I tak mi się wydała cała równina, jak droga szeroka od tej Ziemi wiodąca. Jaka straszna, jaka ciężka droga i daleka! Nimeśmy ją przebyli, dwa razy przeszło nad nami słońce, jak płomień rażący i żywy, dwa razy ogarnęły nas mroźne

Скачать книгу