Trylogia księżycowa. Jerzy Żuławski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski страница 29
Szpiegujemy się wzajemnie tak, że doprawdy, póki obaj żyjemy, ona bezpieczna jest między nami!
Ale czasem ogarnia mnie wściekłość. Chciałbym napluć sobie w twarz, a potem stanąć przed nim i powiedzieć głośno: „Pójdź! bijmy się o nią, gryźmy się, jak dwa wściekłe wilki o sukę – niepewni jutra, niepewni życia, wygnańcy na tym świecie, walczmy o tę wobec nas tak wzgardliwie obojętną kochankę naszego świeżo zmarłego przyjaciela! Nim jutro umrzemy, pójdź! bijmy się dzisiaj!”.
Ale jestem zanadto hipokrytą i tchórzem, aby to uczynić… Och! jak ja gardzę sobą!
I nią gardzę, i jej nienawidzę! Są chwile, kiedy byłbym zdolny rzucić się na nią, zmusić razami jej milczące, smutne usta do krzyku – a potem zdławić ten krzyk wraz z życiem. Może by lepiej tak było… Zostalibyśmy sami, bez celu, bez pobudki do życia, może byśmy wtedy nawet dobrowolnie pomarli, ale przynajmniej nie byłoby między nami…
Po co ona żyje? co ją tu trzyma? jak ona może jeszcze żyć, jeśli kochała tamtego człowieka i jeśli naprawdę on dla niej był wszystkim, i z nim wszystko się dla niej skończyło? My jesteśmy podli, ale i ona jest podła! Pies, suka nierozumna – okazała więcej przywiązania, bo nie przeżyła śmierci pana, który ją wykarmił! A wszakże ta suka nie odebrała ani setnej części tych pieszczot, nie doznała ani tysiącznej części tej miłości, którą on okazywał kobiecie! Ale kobieta żyje… I kto wie, kto wie, może z tych oczu, na pozór w boleści zastygłych i zagasłych, rzuca już na nas ukradkowe spojrzenia, może w jej mózgu, pełnym jeszcze obrazu tamtego, zmarłego, rodzi się już cicha myśl, którego z tych dwóch żywych wybrać, aby pełnić odwieczne dzieło kobiety?…
Może, może jest w tym wszystkim jakaś pierwotna, żywiołowa, przez naturę w istoty nasze włożona, a więc święta, żądza istnienia i stwarzania, która nie ogląda się na nic, nie liczy się z przeszłością ani o przyszłości myśli – ale dla mnie w tej chwili jest to tak wstrętne, takie ohydne i potworne!
A! czemu ta kobieta żyje!
A jednak – czuję – że jej śmierci nie przeniósłbym.
Marta miała słuszność, mówiąc Tomaszowi: „Ty będziesz żył!”. Ach! że ja od razu wówczas tego nie zrozumiałem!
Upłynęło już było trzy czwarte nocy, gdy spostrzegłem, siedząc przy sterze, że Piotr kręci się wciąż koło mnie z takim wyrazem twarzy, jakby chciał zacząć rozmowę. Do tego czasu ograniczaliśmy się do zamiany słów koniecznych tylko, zdziwiło mnie to więc, ale i ucieszyło zarazem. Czułem, że czas nareszcie zrzucić z siebie tę nieznośną, gniotącą zmorę i wyjaśnić nasz wzajemny stosunek.
Zapytałem go tedy, jak mogłem najuprzejmiej:
– Czy życzysz sobie czego ode mnie?
– Owszem, owszem – podchwycił skwapliwie, siadając obok – chciałem z tobą pomówić…
Zauważyłem, że zmuszał się do uśmiechu, ale twarz drgała mu kurczowo. Mimo woli spojrzałem mu na ręce. On, jakby zrozumiał moje przelotne spojrzenie, zarumienił się i wyjąwszy dłonie z kieszeni, oparł je próżne na kolanach. Po chwili zaczął, jąkając się nieco:
– Tak, tak, widzisz, chciałem z tobą… Bo zdaje mi się, że tej nocy zatrzymać się nie potrzebujemy, gdyż nie ma wielkiego mrozu, a droga równa i dość jasno, choć Ziemia nisko stoi nad widnokręgiem; zresztą przyznasz, należy się spieszyć, a więc…
Nie spuszczałem zeń oka, a on mieszał się coraz bardziej.
Nagle zmieniając ton, krzyknął porywczo:
– Do kroćset! jedziemy bez przerwy ku północy, nieprawdaż?
– Tak… – przyświadczyłem, siląc się na spokój.
Znowu nastała chwila kłopotliwego milczenia. Varadol zerwał się i zaczął chodzić niespokojnie. Zdawałem sobie jasno sprawę z tego, co się z nim dzieje, wiedziałem, o czym chciał ze mną mówić, i że dlatego plótł rzeczy obojętne, bo nie mógł wykrztusić słowa stawiającego nas twarzą w twarz wobec rzeczy, którą nareszcie wcześniej czy później należało rozstrzygnąć. Przez chwilę uczuwałem złośliwą radość z powodu jego męki, a potem, ale to tak zupełnie nagle, żal mi się go zrobiło. Było jedno mgnienie oka, kiedy gotów byłem rzucić się mu na szyję i – bo ja wiem, co? – zakląć go na naszą dawną przyjaźń, ustąpić mu tej kobiety albo prosić go, aby się zgodził na jej śmierć – nie wiem. Ale opanowałem się natychmiast; to nie prowadziło do niczego zgoła. Uczułem natomiast, że niepodobna odwlekać stanowczej rozmowy.
– Czy to mi tylko chciałeś powiedzieć? – zagadnąłem go znienacka.
On się zatrzymał, uderzony snadź życzliwym tonem mego głosu, i spojrzał mi badawczo w oczy. Potem uśmiechnął się z dziwnym smutkiem i powiódł dłonią po czole. Widziałem, że ręka drżała mu jak w febrze.
– Tak istotnie, chciałem nadto…
Urwał nagle i spojrzał na Martę. Wahał się jeszcze chwilę, aż wreszcie zmarszczył brwi i urywanym, suchym głosem wyrzekł po niemiecku, aby go Marta nie mogła zrozumieć:
– Co my zrobimy z tą kobietą?
Spodziewałem się tych słów, a mimo to podziałały tak na mnie, jak uderzenie młota w głowę. Zahamowałem gwałtownie wóz, bo krew mi uderzyła do mózgu i przysłoniła ciemną falą oczy. Serce biło mi w piersi, w ustach uczułem nieprzyjemną suchość. Chwila stanowcza nadeszła.
Spojrzałem na Varadola. Stał przede mną blady jak trup i patrzył mi uparcie w oczy. Tego wzroku nie zapomnę do śmierci! Był w nim niepokój i podłe, psie niemal błaganie, i groźba zarazem jakaś straszliwa.
Bez słowa odpowiedzi odsunąłem go odruchowo na bok i nie zdając sobie wprost sprawy z tego, co robię, podszedłem ku Marcie, która siedziała nad jakimś szyciem. On poszedł za mną.
– Czemu ty żyjesz, kobieto? – zapytałem z nagła z niesłychanie, jak teraz myślę, śmiesznym tragizmem, choć wówczas, Bóg świadkiem, nie miałem wcale do śmiechu ochoty!
Marta spojrzała na nas zdziwiona, a potem, oblawszy się krwawym rumieńcem, wyrzekła powoli, głosem z lekka drżącym, jakby się usprawiedliwiając:
– Czekam na powrót Tomasza…
Mnie porwała wściekła złość.
– Dość tych głupich bajań! – krzyknąłem, wyrywając jej