Trylogia księżycowa. Jerzy Żuławski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski страница 44

Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski

Скачать книгу

zapytał ją, czy się zgadza poślubić jednego z nas, zdawała się zrazu nie słyszeć pytania. Dopiero gdy je powtórzył, drgnęła i podniosła głowę, jakby ze snu obudzona. Popatrzyła na nas, a potem odezwała się głucho, z trudem wymawiając wyrazy:

      – Ja wiem, wam nie o Toma idzie, ale wszystko jedno… Macie słuszność… Ja dla Toma… zrobię… wszystko…

      Westchnęła spazmatycznie i umilkła.

      – Brawo – zawołał Piotr – to rozumnie! A zatem – dodał, pochylając się ku niej – którego z nas wolisz?

      Ja stałem na uboczu i patrzyłem na Martę. Cofnęła się odruchowo, jakby przejęta nagłym wstrętem, ale opanowała się w tejże chwili i spojrzała na nas. I znowu, znowu, już po raz trzeci zdawało mi się, że wzrok jej zatrzymał się chwilę na mnie, wzrok biednej, szczutej, osaczonej i o litość błagającej łani.

      Wszystka krew uderzyła mi ze ściśnionego serca do mózgu.

      Musiał i Piotr jej spojrzenie pochwycić, bo zbladł nagle i zwrócił się ku mnie z wyrazem jakiejś strasznej zaciętości.

      W tej chwili Marta wybuchnęła gwałtownym, długo powstrzymywanym płaczem i rzucając się na ziemię poczęła wśród łkań zawodzić z rozpaczą:

      – Tomasz! mój Tomasz! mój dobry, ukochany Tomasz!

      Wzywała zmarłego, jakby ją mógł wybawić od żywych.

      Piotr żachnął się niecierpliwie.

      – Nie ma co mówić ani na co czekać – rzekł. – Ciągnijmy losy.

      Chciałem się jeszcze opierać. Było mi duszno i straszno. Chmury powlokły już pół nieba, nad morzem raz wraz przelatywały olśniewające błyskawice. Mały Tom, widząc matkę płaczącą, zaczął sam płakać.

      Postąpiłem krok ku Marcie.

      – Marta…

      – Marta – powtórzyłem, dotykając z lekka dłonią jej ramienia.

      – Precz! precz! – zawołała – wy wstrętni obaj!…

      – Ciągnijmy losy – naglił Piotr.

      Obejrzałem się. Stał za mną, trzymając w zamkniętej dłoni dwa końce chustki.

      – Kto wyciągnie węzełek, ten ją weźmie. – Wskazał głową na leżącą wciąż na ziemi.

      Ze mną działo się coś strasznego. W głowie miałem dziwną jasność, byłem nawet spokojny, tylko brakowało mi oddechu, jakby mi kto piersi całą górą przywalił. Patrzyłem na dwa rogi chustki, sterczące z Piotrowej dłoni, i naprzód zajął mnie obrąbek, w jednym miejscu nieco oderwany… Potem przypomniała mi się inna scena, na Mare Imbrium, gdzie tak samo mieliśmy ciągnąć losy – o śmierć… jak teraz o… miłość!

      Piotr się niecierpliwił.

      – Ciągnij! – zawołał.

      Spojrzałem na niego. Twarz miał kurczowo wykrzywioną, oczy wbite we mnie uparcie. Zrozumiałem naraz wszystko. Jeśli wyciągnę los, będę musiał natychmiast zabić tego człowieka, gdyż w razie przeciwnym on mnie zabije. Mimo woli wsunąłem rękę do kieszeni szukając broni. Ale wtedy przyszło mi na myśl, że równie łatwo może się los dostać Piotrowi. Co wtedy? Czy będę miał dość siły, aby się wyrzec tej ukochanej kobiety, wiedząc, że marny przypadek wszystko rozstrzygnął? Czy się nie zbuntuję kiedy przeciw niemu?

      Kroplisty pot pokrył mi czoło.

      Gdybym wiedział, że Marta mnie woli, że ma dla mnie choć trochę więcej serca niż dla Piotra, nie czekałbym losu…

      Ale tak…

      Wszak powiedziała przed chwilą: wstrętni obaj… Obaj!

      Mam jej zadawać gwałt i do tego zabijać człowieka… albo uchylić czoła przed przypadkiem?…

      Spojrzałem na Martę. Przestała już płakać i siedziała teraz cicho, zapatrzona w dalekie morze, jakby nie wiedząc, że my tu o parę kroków…

      Straszliwa, bezdenna, bolesna litość zdjęła mnie nad tą kobietą.

      Trwało to wszystko zaledwie sekundę, ale już mimo woli wsuwałem znów palce w zanadrze i dotykając rękojeści rewolweru, wybierałem błędnym wzrokiem, kogo mam zabić: Piotra, Martę, siebie czy Toma, któregośmy zrobili nieświadomym narzędziem tortury dla niej…

      Wreszcie po tym niesłychanym naprężeniu nerwów wszystko się we mnie rozprzęgło. Została tylko obojętność i… duma. Otworzyłem dłoń, zaciśniętą już około rewolweru.

      – Ciągnij! – zasyczał Piotr zdławionym głosem.

      – Nie! – odpowiedziałem z nagłym postanowieniem.

      – Co?!

      – Nie będziemy ciągnęli losów.

      Jeszcze nie mógł zrozumieć. Wsunął prędko rękę do kieszeni i usłyszałem trzask podnoszonego kurka rewolweru. A więc i on był przygotowany – nie omyliłem się. Ruchem szybkim jak błyskawica chwyciłem go za obie ręce. Przegiął się i zwinął w żelaznym uścisku, w oczach miał najwyższe przerażenie.

      Usłyszałem przeraźliwy krzyk Marty. W pierwszej chwili zdawało mi się, że zadrgało w nim coś, jak gdyby radość, ale potem pomyślałem, że ona może obawia się o Piotra. Spojrzałem na niego – patrzył mi w oczy z bezsilną, rozpaczną wściekłością. Zdawało mi się, że oczekiwał śmierci. Uśmiechnąłem się i wstrząsnąłem głową.

      – Nie! to nie to… Bierz ją sobie – rzekłem i puściłem go.

      W pierwszej chwili oniemiał ze zdumienia. Popatrzył na mnie błędnie, a potem uśmiechnął się z przymusem:

      – Jesteś szlachetny, tak, dziękuję ci… Co prawda, ja jestem młodszy, więc słusznie… Ale – tu zniżył głos – ale, czy mi przyrzekasz, że nigdy… nigdy…

      Wskazał znów ruchem głowy w stronę Marty.

      Spojrzałem mu w oczy.

      – Tak, wiem, nie potrzeba… Dziękuję ci, ty jesteś… – wyrzekł prędko.

      Przejął mnie wstręt nieopisany. Piotr zawahał się na chwilę, a potem odwrócił się szybko i podszedł ku Marcie. Spojrzałem i ja na nią i znowu nasze oczy się spotkały, ale teraz wzrok jej wyrażał jakąś bezbrzeżną pogardę czy nienawiść. Odwróciła się natychmiast, gdy spostrzegła, że na nią patrzę.

      – Marta, mam być twoim mężem – rzekł Piotr.

      – Wiem o tym – wymówiła to całkiem obojętnie.

      – Marta…

      – Co?

      – Zbliża się burza…

      – Widzę…

Скачать книгу