Ostatni świadkowie. Swietłana Aleksijewicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ostatni świadkowie - Swietłana Aleksijewicz страница 3

Ostatni świadkowie - Swietłana Aleksijewicz Reportaż

Скачать книгу

że nie zdążyła…

      Zaczęły się bombardowania Mińska. Przenieśliśmy się z mamą do murowanej piwnicy sąsiadów. Miałam ulubionego kota, bardzo dzikiego, który nie wychodził dalej niż na podwórze, ale kiedy zaczynało się bombardowanie i uciekałam z podwórka do sąsiadów, kot biegł w ślad za mną. Też bał się zostać sam. Niemieckie bomby latały z jakimś dźwiękiem, z wyciem. Byłam muzykalna, więc na mnie to mocno działało. Te dźwięki… To było takie straszne, że aż pociły mi się dłonie. W piwnicy siedział z nami czteroletni chłopiec od sąsiadów. Nie płakał, tylko rozglądał się takimi szeroko otwartymi oczami.

      Najpierw paliły się pojedyncze domy, potem zaczęło płonąć miasto. Lubimy patrzeć na ogień, na ognisko, ale już kiedy pali się dom, wtedy robi się strasznie, a tutaj ogień buchał ze wszystkich stron, dym przesłaniał niebo, wypełniał ulice. I miejscami to silne oświetlenie… Od ognia… Zapamiętałam drewniany dom z trzema otwartymi oknami, na parapetach rosły tam wspaniałe kaktusy, epifilum. Ludzi tam już nie było, tylko kaktusy kwitły… Miałam takie uczucie, że to nie czerwone kwiaty, tylko płomień. Że te kwiaty płoną.

      Uciekaliśmy…

      Po drodze we wsiach dawano nam chleb i mleko, nic więcej ludzie nie mieli. A myśmy nie mieli pieniędzy. Wyszłam z domu w chustce, a mama nie wiedzieć czemu w zimowym płaszczu i pantoflach na wysokim obcasie. Dawano nam jeść za darmo, nikt o pieniądzach nie wspominał. Płynęła masa uciekinierów.

      Potem ktoś pierwszy powiedział, że drogę z przodu odcięli niemieccy motocykliści. Uciekaliśmy więc z powrotem, przez te same wsie, mijając te same kobiety z garnkami mleka. Przybiegliśmy na naszą ulicę… Jeszcze kilka dni temu była tu zieleń, kwitły kwiaty, a teraz wszystko się spaliło. Nawet ze stuletnich lip nic nie zostało. Wszystko było wypalone aż do żółtego piasku. Gdzieś zniknął czarnoziem, na którym wszystko rosło, został tylko piasek… żółciusieńki piasek… Zupełnie jakbyśmy stali przy świeżo wykopanym grobie…

      Pozostały też piece fabryczne, białe, bo hartowały się w ogniu. Więcej nic znajomego nie było… Spaliła się cała ulica. Spalili się dziadkowie, babcie i wiele małych dzieci. Staruszkowie nie uciekli razem ze wszystkimi, bo myśleli, że ich zostawią w spokoju. Ogień nikogo nie oszczędził. Gdy się widziało czarnego trupa, to znaczyło, że spłonął starszy człowiek. A jak się zobaczyło coś małego, różowego, to był to trup dziecka. Leżały na węglach, różowe…

      Mama zdjęła chustkę i zawiązała mi oczy… Tak doszliśmy do naszego domu, a raczej do miejsca, w którym kilka dni temu stał nasz dom. Domu nie było. Powitał nas cudem ocalały nasz kot. Otarł się o moje nogi, i tyle. Nikt z nas nie był w stanie nic powiedzieć… Nawet kot nie miauczał, milczał przez kilka dni. Wszyscyśmy milczeli.

      Zobaczyłam pierwszych hitlerowców, nawet nie zobaczyłam, ale usłyszałam, bo mieli podkute buty, które głośno stukały. Stukały o bruk. A mnie się wydawało, że nawet ziemię boli, kiedy oni po niej chodzą.

      A bez tak rozkwitł tamtego roku… I czeremcha tak rozkwitła…

      A mimo to chciałabym mieć mamę…

      Zina Kosiak – 8 lat

      Obecnie – fryzjerka

      W czterdziestym pierwszym…

      Skończyłam pierwszą klasę, na lato rodzice zawieźli mnie do obozu pionierów Horodyszcze pod Mińskiem. Przyjechałam, zdążyłam się raz wykąpać, a po dwóch dniach wybuchła wojna. Zaczęli nas wywozić z obozu. Wsadzili do pociągu i powieźli. Nad nami latały niemieckie samoloty, a my krzyczeliśmy: „Hurra!”. Nie rozumieliśmy, że to mogą być nieprzyjacielskie maszyny, dopóki nie zaczęły zrzucać bomb… Wtedy zniknęły wszystkie barwy… Wszystkie kolory… Usłyszałam po raz pierwszy słowo „śmierć”, wszyscy zaczęli wymawiać to niepojęte słowo. A mamy i taty przy mnie nie było…

      Kiedy wyjeżdżaliśmy z obozu, każdemu do powłoczki coś nasypano: jednemu kaszę, drugiemu cukier. Nie pominięto nawet najmłodszych dzieci – każde coś dostało. Chcieliśmy zabrać na drogę jak najwięcej jedzenia i bardzo go pilnowaliśmy. W pociągu jechali jednak ranni żołnierze, więc kiedy zobaczyliśmy, jak jęczą, jak ich boli, to od razu chcieliśmy wszystko im oddać. Mówiliśmy wtedy, że trzeba „nakarmić tatusiów”, bo wszystkich wojskowych nazywaliśmy tatusiami. Powiedziano nam, że Mińsk się pali, że całe miasto spalone, że tam już są Niemcy, a my jedziemy na tyły. Pojedziemy tam, gdzie nie ma wojny.

      Wieźli nas ponad miesiąc. Co skierowali nas do jakiegoś miasta, to po przyjeździe okazywało się, że nie mogą nas tam zostawić, bo Niemcy są już blisko. I tak dojechaliśmy do Mordowii.

      Miejscowość była bardzo ładna, dookoła stały cerkwie. Domy były niskie, a cerkwie – wysokie. Nie mieliśmy na czym spać, więc spaliśmy na słomie. Kiedy przyszła zima, mieliśmy jedną parę butów na czworo. A potem zaczął się głód. Głodował nie tylko dom dziecka, głodowali także ludzie wokół nas, bo wszystko oddali dla walczących na froncie. W domu dziecka mieszkało dwieście pięćdziesięcioro dzieci. Kiedyś wołają nas na obiad, a tu do jedzenia nie ma już nic. Siedzą w stołówce wychowawczynie i dyrektor, patrzą na nas i oczy mają pełne łez. A mieliśmy tam też kobyłę Majkę, która woziła wodę. Była już stara i bardzo łagodna. No i następnego dnia ta Majka poszła pod nóż. Dali wtedy dzieciom wodę i po takim małym kawałku z tej Majki. Długo to przed nami ukrywali, bobyśmy jej nie przełknęli… Za nic w świecie! To był jedyny koń w naszym domu. A poza tym – dwa głodne koty. Szkielety! Potem myśleliśmy, że to dobrze, że takie chude, bo przynajmniej nie musimy ich zjadać.

      Chodziliśmy z rozdętymi brzuchami… Mogłam zjeść wiadro zupy, bo w tej zupie nic nie było. Ile by mi jej nalali, tyle bym zjadła. Wybawieniem była dla nas przyroda, staliśmy się podobni do zwierząt, do przeżuwaczy. Wiosną w odległości kilku kilometrów wokół domu dziecka żadne drzewo nie wypuściło liści, bo zjadaliśmy wszystkie pączki, zdzieraliśmy nawet młodą korę. Jedliśmy trawę, zjadaliśmy wszystko, co wyrosło. Kiedy dali nam kurtki, to my w tych kurtkach zrobiliśmy kieszenie i upychali do nich trawę; potem tak z nią chodziliśmy i przeżuwali. Lato nas ratowało, ale zimą było bardzo ciężko. Nas, małych dzieci, było czterdzieścioro, ulokowali nas osobno. Szlochaliśmy po nocach. Wołaliśmy mamę i tatę. Wychowawcy, nauczyciele starali się przy nas nie wymawiać słowa „mama”. Opowiadali nam bajki i dobierali takie książki, żeby tego słowa tam nie było. Bo gdy tylko ktoś je wymówił, wówczas od razu podnosił się bek. I nie dało się dzieci utulić.

      Poszłam znowu do pierwszej klasy. A dlaczego? Pierwszą klasę skończyłam z listem pochwalnym, ale kiedy przyjechaliśmy do domu dziecka i zapytano nas, kto miał poprawkę, to się zgłosiłam, bo myślałam, że ten list pochwalny to jest właśnie poprawka. W trzeciej klasie uciekłam z domu dziecka. Poszłam szukać mamy. Głodną i osłabioną znalazł mnie w lesie dziadek, który nazywał się Bolszakow. Dowiedział się, że jestem z domu dziecka, i zabrał mnie do siebie. Mieszkali we dwoje z babcią. Kiedy nabrałam sił, zaczęłam pomagać im w gospodarstwie: zrywałam trawę, pełłam kartofle – robiłam wszystko. Jedliśmy chleb, ale taki, że samego chleba było w nim mało. Gorzki w smaku. Do mąki dodawano wszystko, co się dawało zemleć: lebiodę, kwiaty leszczyny, kartofle. Do tej pory nie umiem ze spokojem patrzeć na tłustą trawę i jem dużo chleba… Nie mogę się nigdy najeść… Za dziesiątki lat…

Скачать книгу