Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 22
Zamiast powiedzieć: „Ptak lata, pies szczeka” powiedziałem naumyślnie: „Lata pies, ptak szczeka”.
Co jest w tych zdaniach mocniejsze – podmiot czy orzeczenie? Czy w „lata pies” raczej „lata” jest nie na miejscu, czy „pies”? A także: czy można by napisać coś opartego na takim perwersyjnym kojarzeniu pojęć, na rozpuście języka?
Sobota
Rozmowa z Karolem Świeczewskim o Ślubie, a jednocześnie list od S. z zawiadomieniem, że w Stanach ktoś pragnie wystawić Ślub, oraz list od Camusa z zapytaniem, czy zgadzam się aby polecił Ślub pewnemu dyrektorowi teatru w Paryżu.
Co robić? Ślub bez teatru jest jak ryba bez wody – tak, bo to nie tylko dramat pisany dla teatru, ale, przynajmniej w zamierzeniu swoim, to sama wyzwalająca się teatralność istnienia. Mam jednak obawy, że nikt oprócz mnie nie zdoła tego wyreżyserować i że przedstawienie runie z wielkim wstydem moim, grzebiąc na długie lata karierę sceniczną utworu.
Największa trudność na tym polega, że Ślub nie jest opracowaniem artystycznym jakiegoś problemu czy sytuacji (do czego przyzwyczaiła nas Francja) ale luźnym wyładowaniem wyobraźni, wytężonej, co prawda, w określonym kierunku. To nie znaczy, aby Ślub nie opowiadał nam pewnej historii: to dramat człowieka współczesnego, którego świat został zrujnowany, który (we śnie) ujrzał dom swój zamieniony w karczmę, narzeczoną – w dziewkę. Pragnąc odzyskać przeszłość, człowiek ten ogłasza ojca swojego królem, w narzeczonej chce widzieć dziewicę. Daremnie. Gdyż nie tylko świat mu zrujnowano, on sam uległ ruinie i już skończyły mu się tamte uczucia… Natomiast na gruzach dawnego odsłania się świat nowy, pełny okropnych zasadzek i nieobliczalnej dynamiki, pozbawiony Boga, stwarzający się z ludzi w przedziwnych konwulsjach Formy. Upojony wszechwładzą swojej rozpętanej ludzkości, on ogłasza się królem, bogiem, dyktatorem i chce za pomocą tej nowej mechaniki sprawić aby odżyła w nim czystość, miłość… tak, on sam sobie da ślub, narzuci go ludziom, zmusi aby to ratyfikowali! Lecz ta rzeczywistość, stwarzana poprzez formę, zwraca się przeciwko niemu i go druzgocze.
To anegdota… Ale nie wyczerpuje ona treści Ślubu, gdyż ten nowy świat, który ujawnia się tutaj, nie jest z góry wiadomy, nawet autorowi, dramat jest jedynie próbą artystycznego dotarcia do rzeczywistości, którą kryje Przyszłość. To sen o epoce, wyrażający męczarnie naszej współczesności, ale też sen wyprzedzający epokę, usiłujący odgadnąć… na marginesie akcji śniący duch bohatera-artysty chce przebić ciemność, to senna walka z demonami jutra, to celebracja świętego obrządku nowego i nieznanego Stawania się… Więc Ślub na scenie powinien stać się górą Synaj, pełną mistycznych objawień, chmurą, brzemienną tysiącem znaczeń, rozpędzoną pracą wyobraźni i intuicji, Grand Guignolem, obfitującym w igraszki, zagadkową missa solemnis na przełomie czasów u stóp niewiadomego ołtarza. Ten sen jest snem i toczy się w ciemnościach, on ma prawo do tego aby go rozjaśniały tylko błyskawice (bardzo przepraszam, że w sposób tak górnolotny wyrażam się, ale inaczej nie mógłbym dać do zrozumienia, jak ma być wystawiony Ślub).
Jeżeli tak go ujmiecie – jako wyładowanie duszy, brzemiennej niejasnym przeczuciem nadchodzących czasów, jako nabożeństwo przyszłości – powinien zagrać na scenie; ale nie zapominajcie, że to przedstawienie ma być tyleż zmysłowe, ile metafizyczne, to jest że wszystkie blaski i grozy rozpętanej formy, upojenie się maską, wyżywanie się w grze dla samej gry, powinny uczynić je rozkoszą. A wreszcie nie zapomnijcie, że jego ostateczny tragizm polega na przerażeniu człowieka, który widzi, że kształtuje się w sposób dla siebie nieprzewidziany – na rozdźwięku pomiędzy człowiekiem a formą.
Melancholijny jest sens tych wskazówek. Naprawdę chodzi o to, że ja w ogóle nie mam żadnej pewności, czy za mojego życia Ślub zostanie wystawiony.
Niedziela
Chciałbym przynajmniej powiedzieć, jak wyobrażam sobie w ogólnych zarysach reżyserię 1-go aktu.
Pierwsza scena Henryk–Władzio: nostalgiczna, gniotąca melodia snu i patos Henryka w próżni i „łatwość” Władzia, przerażająca łatwość młodości. A „hola” jak zaklęcie, narastające sobą i rodzące oczekiwanie.
Gdy ukazują się rodzice, Henryk przybiera styl „podróżnego”, to typowa scena z karczmarzem. Ale zaraz gwałtowne rozkrzyczenie się Ojca i wejście Matki, której krzyk winien zgrać się z krzykiem Ojca. I dwa monologi Henryka:
Tak by się zdawało
Ale nie jest to zupełnie pewne.
oraz
I nie mogę mówić po prostu…
jak dwa crescenda: tu on zaczyna czuć się kapłanem i rozpoczyna się msza. Odtąd będzie on zarazem w akcji i poza akcją; będzie czasem popierał ją zażarcie jakby w pragnieniu wyczerpania jej sensu, będzie stowarzyszał się z nią w upojeniu, albo będzie asystował jej z boku, albo, na chwilę, zupełnie ją zatrzyma.
Dialogi z rodzicami o zmiennym rytmie, zmiennych nastrojach – ale trzeba opracować je głosowo, jak tekst muzyczny i wydobyć ich teatralność. I obrzędowość tej uczty. A pochód parami do stołu to irrupcja groteski, zgranie się w tanecznej paradzie – tu oni na chwilę zapomnieli o dramacie i tylko się bawią.
Po czym ukazanie się Mańki-Mani, zaprawione dręczącą snu tajemnicą. I Henryk zrozpaczony, ale rozbawiony, oddający się z Władziem lekkości i lekkomyślności, rytm, rym ich oszałamia! Po czym
wtargnięcie Pijaków, wyczarowane ową „świnią”, którą zachłysnął się Ojciec i leit-motiv „Mańka świniny, Mańka świnia” natrętny – a Henryk z boku, daje się wciągnąć i już zażarcie przytwierdza, popiera:
„Butelka gorzki świni!”
Albo, powtarzając na stronie słowa Pijaków (Mańka, ogórki!… W sam krucyfiks!) czyni to jakby się stowarzyszał w jakimś obrządku. A gdy w pewnej chwili mówi do siebie „Kiedy to wszystko się skończy?”, Pijak, jak gdyby wychodząc z roli, odpowiada: „Prędko” i przez chwilę następuje jedno z tych, typowych dla Ślubu, zawieszeń akcji:
Henryk (do Pijaka): – Co tam jest za oknami?
Pijak: – Tam są rozległe pola.
To rozpaczliwa potrzeba nietykalności i dziki lęk przed palcem Pijaka rodzą królewskość Ojca – palec ten niechaj będzie dość duży i odrażający.
Wejście drugiego głównego tematu tej „symfonii” (Henryku, o, Henryku!), który przeciwstawia się wzniosłością pierwszemu, poniżającemu (Świnia – świnia), powinno zabrzmieć należycie, poparte okrzykami „król, król!” i ukazaniem się Dostojników. Dostojnicy niechaj ukażą się spowici mrokiem snu i stopniowo tylko niech scena skonsoliduje się w swoim nowym aspekcie królewskiego dworu.
W scenie modlitwy Ojcostwo nabiera boskiego charakteru – Bóg jest ojcem Ojca – i to ojcostwo męczy, narzuca się, podsuwając Henrykowi słowa wiernopoddańcze… i on, w próżni, nie wie co robić ze sobą… Ale naraz spływa lekkie, cudowne słówko „Ślub” i scena się rozjaśnia – i marsz weselny, triumfalna posuwistość finału, ów polonez, którym Ojciec chce „przeprzeć” rzeczywistość –