Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 26
Te zaś pytania o tyle bardziej były dotkliwe, że będąc autorem prawie nieznanym i pozbawionym autorytetu, pisałem książkę bezczelnie śmiałą i prowokującą, w której ja, pętak, rozprawiałem się z całą kulturą. Moja siła jednak miała polegać właśnie na obnażeniu mojej słabości. Sam punkt wyjścia książki – ujawnienie własnej niedojrzałości – miał być ostoją jej mocy. Postanowiłem więc ujawnić także mój stosunek do krytyki i, zamiast pominąć ten aspekt twórczości wstydliwym milczeniem, jak to się praktykuje, postarałem się aby dobrze i jaskrawo stało się widoczne, że książka pisana jest w strachu przed krytyką, w nienawiści do krytyki i w żądzy uchylenia się krytyce.
Dziś, naturalnie, czuję się o wiele pewniej. Jestem lepiej osadzony w ludziach. Nie jestem już tak przerażająco samotny, jak wtedy, gdy z pierwszymi maszynopisami chodziłem do Kistera. Dzisiaj opinii pani X., która mnie uważa za półgłówka, mogę przeciwstawić opinię pana Y., który mnie ceni. Ale…
Niedziela
Zimny wiatr z południa wymiótł z Buenos Aires masę gorącego i wilgotnego powietrza, dmie teraz posuwiście, wyjąc, świszcząc, brzęcząc i trzaskając szybami, wyrzucając w górę papiery a na skrzyżowaniach ulic powodując istne orgie niewidzialnych czarownic. Ten wiatr pseudo-jesienny porywa i mnie, i gna wraz ze mną – a zawsze w przeszłość – ma on przywilej wywoływania we mnie przeszłości i nieraz godzinami poddaję się mu, siedząc gdzieś na ławce. Tam, przewiany, usiłuję dokonać rzeczy nad siły a tak upragnionej – nawiązać z Witoldem Gombrowiczem do epok niepowrotnych. Rekonstrukcji mojej przeszłości poświęciłem wiele czasu, ustalałem pracowicie chronologię, wytężałem pamięć do ostateczności szukając siebie, niczym Proust, ale nic nie da się zrobić, przeszłość jest bezdenna a Proust kłamie – nic, zupełnie nic nie da się zrobić… Ale wiatr południowy, powodując jakieś zaburzenia w organizmie, wytwarza we mnie stan nieomal miłosnego pożądania w którym, błądząc rozpaczliwie, usiłuję ze skrzywionymi ustami choć przez chwilę obudzić w sobie dawne moje istnienie.
Na avenida Costanera, wpatrzony w fale wyrzucane w górę białymi kłębami przez kamienne obmurowanie brzegu z uporczywą furią, przyzywałem ja, dzisiejszy Gombrowicz, tamtego dalekiego mego protoplastę w całej jego drżącej i młodej bezbronności. Trywialność tamtych zdarzeń nabierała dziś dla mnie (dla mnie, który już wiedziałem, który dzisiaj byłem właśnie swoją ówczesną przyszłością, rozwiązaniem zagadki tamtego chłopca) otóż nabierała ona świętości legend o dalekich początkach; i dziś ja znałem powagę tamtego śmiesznego cierpienia, znałem ex post… Więc przypominałem sobie jak, na przykład, pewnego wieczoru pojechał on – ja – w sąsiedztwo do Bartodziej na zabawę, gdzie była osoba, która jego – mnie – wprowadzała w stan oczarowania i przed którą ja – on – chciałem wykazać się, zabłysnąć; i to było mnie – jemu – koniecznie potrzebne. Ale wchodzę do salonu a tam, miast podziwu, politowanie ciotek, żarty kuzynek, grubawa ironia tych wszystkich okolicznych ziemian. Cóż się stało?! Stało się, że Kaden-Bandrowski „zjechał” jakąś moją nowelkę w słowach zresztą pełnych pobłażliwości, ale niedwuznacznie odsądzając mnie od talentu. I ta gazeta wpadła im w ręce. I oni uwierzyli jej bo przecież „pisarz, zna się na rzeczy”. Więc tego wieczoru nie wiedziałem, rzeczywiście, gdzie się schować.
Jeżeli on – ja – był w takich razach bezsilny, to wcale nie dlatego, aby to go przerastało. Wręcz przeciwnie. Te sytuacje były nie do odparcia ponieważ były niegodne odparcia – ponieważ były zbyt głupie i śmieszne aby można było wziąć na serio cierpienie, które zadawały. Więc cierpiałeś a jednocześnie wstydziłeś się swego cierpienia i ty, który już wówczas wcale nieźle dawałeś sobie radę z demonami o wiele groźniejszymi, tu załamywałeś się okropnie; dyskwalifikowany własnym bólem swoim. Biedny, biedny chłopcze! Dlaczego mnie wtedy nie było przy tobie, dlaczego nie mogłem wejść wtedy do tego salonu i stanąć tuż za tobą abyś poczuł się uzupełniony późniejszym sensem twego życia. Lecz ja – twoje urzeczywistnienie – byłem – jestem – o tysiące mil, o wiele lat, od ciebie i siedziałem – siedzę – tutaj, na amerykańskim brzegu tak gorzko spóźniony… i tak wpatrzony w wodę, wytryskującą ponad mur kamienny, wypełniony odległością wiatru pędzącego ze strefy polarnej.
Niedziela
Gdy dzisiaj, po latach, i będąc już o wiele spokojniejszy, mniej zdany na łaskę i niełaskę sądów, rozważam założenia Ferdydurke odnośnie do krytyki, jeszcze raz podpisuję się pod nimi bez zastrzeżeń. Dość już dzieł niewinnych, dzieł, które wchodzą w życie z minką jakby nie wiedziały że będą gwałcone tysiącem idiotycznych ocen; dość autorów, którzy udają, że ów gwałt dokonywany na nich przez sąd powierzchowny, byle jaki, jest czymś co nie jest w stanie ich dotknąć i czego nie należy dostrzegać. Dzieło, choćby zrodzone z najczystszej kontemplacji, powinno być tak napisane aby zapewnić autorowi przewagę w jego rozgrywce z ludźmi. Styl, który nie umie bronić się przed sądem ludzkim, który wydaje swego twórcę na pastwę byle kretyna, nie spełnia swojego najważniejszego zadania. Lecz obrona przed tymi opiniami jest możliwa tylko wtedy, gdy zdobędziemy się na pokorę i wyznamy, jak dalece są one dla nas ważne – nawet gdy pochodzą od głupca. Dlatego bezbronność sztuki wobec sądów ludzkich jest smutnym następstwem jej dumy: ach, ja jestem wyższy ponad to, ja liczę się tylko ze zdaniem rozumnych! Ale ta fikcja jest absurdalna, a prawdą jest właśnie, prawdą trudną i tragiczną, że sąd głupca także ma znaczenie, także nas stwarza, urabia nas od wewnątrz i od zewnątrz, pociąga za sobą daleko idące konsekwencje natury praktycznej i życiowej.
Jednakże krytyka ma jeszcze inny aspekt. Można ją oglądać od strony autora, ale można także spojrzeć na nią od strony publiczności – i wtedy nabiera barw jeszcze jaskrawszych skandalu, fałszu, nabierania gości. Jak rzeczy się mają? Publiczność pragnie być informowana przez prasę o książkach, które się ukazują. Stąd powstała gałąź krytyki dziennikarskiej, obsadzona przez ludzi mających styczność z literaturą. Lecz gdyby ci ludzie mieli naprawdę coś do zrobienia na terenie sztuki, gdyby w nim zapuścili korzenie, na pewno nie poprzestaliby na tych artykulikach – więc nie, to są prawie zawsze drugo- i trzeciorzędni literaci, osoby pozostające tylko w luźnym, raczej towarzyskim, stosunku ze światem ducha, osoby nie będące na poziomie sprawy, którą mają referować. I na tym właśnie polega największa trudność, która nie da się pominąć, z której rodzi się cały skandal krytyki i jej niemoralność. Pytanie jest takie: w jaki sposób człowiek niższy może krytykować człowieka wyższego, oceniać jego osobowość, wartościować jego pracę – w jaki sposób to może stać się, nie stając się jednocześnie absurdem.
Przenigdy panowie krytycy, przynajmniej polscy, nie poświęcili tej delikatnej kwestii ani pięciu minut uwagi. A jednak Iksiński, osądzający człowieka tej klasy, na przykład, co Norwid, umieszcza siebie w sytuacji karkołomnej, niemożliwej. Gdyż, aby sądzić Norwida, musi być powyżej Norwida – a jednocześnie jest poniżej Norwida. Ten zasadniczy fałsz wywołuje nie kończący się łańcuch dalszych fałszów. I krytyka staje się właśnie zaprzeczeniem wszystkich swoich najgórniejszych pretensji.
Chcą być sędziami sztuki? Ale do tej sztuki musieliby naprzód dotrzeć, oni są w przedpokoju, brak im dojścia do stanów duchowych, z których ona powstaje i nic nie wiedzą o jej natężeniu.
Chcą być metodyczni, fachowi, obiektywni, sprawiedliwi? Lecz oni sami są triumfem dyletantyzmu, wypowiadając się na tematy, których nie są w stanie opanować: są przykładem najbardziej nieprawnej uzurpacji.
Stróże moralności? Lecz moralność zasadza się na hierarchii wartości, a oni właśnie są kpiną z hierarchii,