Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 41

Dziennik 1953-1969 - Witold  Gombrowicz

Скачать книгу

Lecz ten kto ukrywa (nadaremnie) defekt, poddaje się defektowi. Defekt musi być przezwyciężony – przezwyciężony prawdziwą wartością w sensie moralnym lub fizycznym. Potwory, którymi częstują nas paryskie tygodniki mód, owe kreacje Diora, Fatha, z biodrem wystającym, z linią opływową, z zagiętym paluszkiem, zastygłe w idiotycznej „dystynkcji” – toż to z punktu widzenia sztuki szczyt obrzydliwości, tandeta pobudzająca do mdłości, to głupio naiwne i niezdarnie pretensjonalne, to niesmak bardziej wyzywający i ordynarny niż wszystko na co mógłby się zdobyć pijany dorożkarz).

      3. Piękność ma być suwerenna.

      (Dziewko, zwykła dziewko od krów, witaj – królowo! Dlaczego, powiedz, nie ma w tobie śmiertelnego drżenia, że nie zostaniesz zaakceptowana? Nie boisz się odepchnięcia. Wiesz, że nie uroda czyni cię pożądaną, ale płeć – wiesz, że mężczyzna będzie zawsze pożądał twojej kobiecości, choćby ona nie była wcale estetyczna. Więc twoja uroda nie jest na usługach twojej płci; nie lęka się, nie drży, nie wysila i jest spokojna, naturalna, triumfalna… O! Nienatrętna, nienachalna! O, dystyngowana!)

      Środa

      Śmiertelne są grzechy kobiety „z towarzystwa” w tej jej świątyni – w estetyce – tam właśnie, gdzie ona powinna być u siebie w domu. Pomyśleć, że to jest natchnienie mężczyzny, że to są nasze dostarczycielki liryzmu, że winem z tej beczki musimy się upijać. Bezkonkurencyjna jest pierwotna piękność kobiety, ta którą przyozdobiła ją natura – nic wspanialszego ani bardziej podniecającego i upajającego, że mężczyzna uzyskał młodszą towarzyszkę, która zarazem jest sługą i panią; i nic cudowniejszego nad tonację, którą wnosi kobieta, ten śpiew wtórny, będący tajemniczym uzupełnieniem męskości, ujęciem świata w innej skali, osobną niedostępną nam interpretacją… Dlaczego cudowność ta uległa tak okropnej wulgaryzacji? Lecz trzeba tutaj wprowadzić pewne ważne rozróżnienie: okropna jest kobiecość dzisiejsza, nie kobieta. Nie jest okropna pojedyncza kobieta, ale ten styl, który między nimi się wytworzył i któremu każda z nich jest poddana. Kto jednak stwarza kobiecość? Mężczyzna? Zapewne, mężczyzna jest inicjatorem, lecz potem one już same zaczynają doskonalić się w tym między sobą i ta sztuka uwodzenia i czarowania, podobnie jak wszystkie inne, rośnie i rozwija się mechanicznie – już automatyczna, już tracąca poczucie rzeczywistości i poczucie miary. Dziś kobieta jest bardziej kobietą, niż być powinna; jest naładowana kobiecością, która jest silniejsza od niej; jest tworem pewnego konwenansu społecznego, wynikiem pewnej gry, która w pewien sposób zestraja mężczyznę i kobietę – aż wreszcie taniec ten, bez przerwy narastając, staje się zabójczy.

      Cóż ja mam z tym robić? Jak się zachować? Z łatwością odnajduję kierunek przy pomocy zawsze tej samej busoli. Dystans do formy! Podobnie jak dążę do „rozładowania” mężczyzny, muszę postarać się o „rozładowanie” kobiety. „Rozładowanie” mężczyzny cóż oznacza? Wydobyć go spod jarzma tego stylu męskiego który powstaje wśród mężczyzn jako wzmocnienie męskości, osiągnąć, że poczuje tę męskość jako coś sztucznego, a swoją wobec niej uległość jako słabość, sprawić że będzie swobodniejszy w stosunku do Mężczyzny w sobie. Więc tak samo trzeba wydobyć kobietę z kobiety. I tutaj, jak zawsze w całym pisaniu moim, cel mój – jeden z mych celów – polega na popsuciu gry; albowiem tylko gdy milknie muzyka i rozłamują się pary możliwa jest inwazja rzeczywistości, tylko wówczas staje się nam jawne, że gra nie jest rzeczywistością, lecz grą. Wprowadzić na ten wasz bal gości nie zaproszonych; związać was inaczej z sobą; zmusić abyście inaczej siebie wzajem określali; popsuć wam taniec.

      Być może, a nawet jest pewne, moja literatura jest bardziej krańcowa i szalona niż ja. Nie sądzę aby to wynikało z jakiegoś braku kontroli – jest to raczej doprowadzenie do ostatecznych konsekwencji formalnych pewnych oczarowań, które wówczas, w książkach, wyolbrzymiają się – ale we mnie pozostają one czym były, to jest tylko nieznacznym odchyleniem wyobraźni, jakąś lekką „inklinacją”. Dlatego, mówiąc bardziej konkretnie, nigdy nie zdobyłem się ani nie zdobędę na odmalowanie w sztuce zwyczajnej miłości, zwyczajnego czaru, dlatego ta miłość, ten czar są u mnie strącone w podziemia, zduszone, zdławione, dlatego w tej rzeczy nie jestem zwyczajny tylko demoniczny (groteskowy demonizm!). Ukazując groźne spięcia niecenzuralnych uroków, wywlekając na światło dzienne liryzm kompromitujący, pragnę was wykoleić – to kamień, który kładę na szynach waszego pociągu. Wydobyć was z układu, w którym się znajdujecie, abyście znów doznali młodości i piękności, ale doznali inaczej…

      Niedziela

      U Stanisława Odyńca w Mar del Plata. Wczoraj późnym wieczorem na plaży przed kasynem: wiadomy szmer i plusk. Pierś czarnej wody rosnąca i opadająca. Wytrysk szeleszczącego wachlarza piany aż tutaj, u moich stóp. Tam, na południe, sylwetka domów na wzgórzu, tu, przede mną maszt i chorągiew, a na lewo wyłaniający się i tonący, złamany pal… Zagrzmiało. Wiosna. Sezon rozpocznie się dopiero za dwa miesiące, a teraz nikogo tu nie ma, pusto i cicho, zamknięte okna hoteli wlepione w plażę po której błąka się pies, a wiatr porusza sznury, przeszywa puszki po zeszłorocznych konserwach, kręci jakimś papierem…

      Olbrzymia pustka miasta, wypróżnionego z sześciuset tysięcy ludzi, śmierć tych ulic, placów, zakładów, domów, sklepów, zamkniętych, zablokowanych, zakneblowanych nieobecnością ludzką nad oceanem, który odzyskał nietykalność własnego istnienia i jest już tylko dla siebie; i cicho najeżdża piasek wybrzeża… Co to jest? Co się tu dzieje? Coś się dzieje, ale nie wiem co…

      Co mianowicie? Idę po plaży granicą owej piany i szukam w sobie właściwego uczucia, czego, czego więc masz doznać na piasku, który znów jest pod twymi nogami, w zapachu rybim i słonym, na od zawsze tym samym wietrze? Czy może doznać wieczności? A może umierania? Lub Boga odkryć w tym? Doznać nicości własnej lub wielkości? Doznać przestrzeni lub czasu? Ale nie mogę… coś przeszkadza… ta jedna okropna rzecz… że to już znane, że niejednokrotnie, tysiąckrotnie było powiedziane… i nawet wydrukowane!

      A ja muszę być oryginalny!

      Więc idę dalej na skraju samym pieniącej się smugi z głową opuszczoną, wpatrzony w piasek, wsłuchany w wieczysty proces, lecz z sercem spętanym – bo muszę być oryginalny, nie wolno mi powtarzać za nikim, a najprawdziwsze uczucie jest mi wzbronione dlatego tylko, że ktoś inny doznał go i wypowiedział. Czekaj, zastanów się… wszak nikt cię tutaj nie widzi, w tych oknach nie ma żywej duszy, na ulicach nic oprócz asfaltu i miasto pozbawione tłumu – dlaczegóż nie masz sobie pozwolić na zwykłą myśl o wieczności, naturze albo o Bogu, dlaczego wysilasz się i gonisz za czymś nowym, nigdy nie widzianym i zdumiewającym… nawet tutaj na wybrzeżu po którym chodzi pies? Patrzcie: oto przystanąłem w słonej świeżości i ciszy, ogarniam wzrokiem całość tej samotności i waham się… czyby nie oddać się jednej z tych znanych i zwykłych prawd. A teraz uśmiecham się… to dlatego iż (przypomniałem sobie) za tydzień odbędzie się w Klubie Polskim w Buenos Aires dyskusja o moich książkach; i jakbym słyszał te kwaśne ubolewania: że on sili się na oryginalność, że zatracił w sobie prostotę i wymyśla sobie uczucia, a wszystko pour épater… Teraz dochodzę do skalistego brzegu, gdzie wytwarza się szum, woda, z dołu godząc w głazy i zręby skalne, wytryska – i jod w powietrzu. I znów to samo wezwanie w niezmiennym falowaniu: bądź zwykły, bądź jak wszyscy, wszak wolno ci, nikogo nie ma, oto chwila abyś doznał czego tu od wieków doznawano…

      Ale muszę być oryginalny!

      Więc za żadne skarby! Za nic! Cóż z tego, że miasto bez ludzi? Nieobecność to nieprawdziwa, oni są we mnie i za mną, to ogon mój i pióropusz, a krzyk ich: bądź nadzwyczajny, bądź nowy, wymyśl, doznaj czegoś jeszcze nie znanego!

Скачать книгу