Arabska żona. Tanya Valko
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Arabska żona - Tanya Valko страница 26
– Dociu? Jesteś tutaj jeszcze, czy gdzieś odpłynęłaś?
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć – zaczynam powoli.
– Prosto z mostu. Przecież wiem, że nie umiesz kłamać. – Obejmuje mnie ramieniem i czule całuje w szyję. – Co się dzieje?
– Ja się po prostu boję – szepczę.
– Ale koteczku mój, czego?! – Ze zdziwieniem patrzy mi głęboko w oczy.
– Wszystkiego! Kraju, ludzi, a przede wszystkim twojej rodziny! Jak mnie przyjmą? Może wcale mnie nie polubią i zaczną cię namawiać… – jak karabin maszynowy wyrzucam z siebie prawie wszystkie swoje obawy.
– Ale powiedz mi jedno. – Ahmed odsuwa się ode mnie i poważnie spogląda mi w oczy. – Powiedz mi tylko jedno. Ufasz mi?
Po raz pierwszy widzę takie napięcie i powagę na twarzy mojego męża. Mięsień w policzku drga mu nerwowo, a szrama na szyi, jak zawsze w takich sytuacjach, robi się ciemnobordowa.
– Głupie pytanie – mówię podniesionym głosem. – Przecież doskonale wiesz, że tak.
– Co tak? – nadal ostro naciska. – Powiedz, co tak?
– Wiesz doskonale, że cię kocham i ufam ci… – Delikatnie przytulam się do niego i słyszę łomot jego serca.
Jeszcze nie do końca odzyskał moje zaufanie, ciągle pamiętam zły okres, który przeszliśmy na początku, stale boję się, że może powrócić. Tam nie ma alkoholu, pubów, kolesi i blond panienek, a przecież to cały czas spędza mi sen z powiek. Dobrze by było całkiem o tym zapomnieć.
– Więc może zastanowimy się kiedy? – mówię na koniec.
– Tak?! – Podskakuje uradowany. Jak szybko zmienił mu się humor. – To ja zarezerwuję bilety, wszystko załatwię. Musimy tylko małej wyrobić paszport, a to może potrwać nawet miesiąc. To nic! – wykrzykuje, klepiąc się po udach. – O wizy się nie martw, o nic się nie martw.
– Ale zaraz, zaraz, do lata jeszcze kawał czasu! – mówię przerażona takim obrotem spraw.
– Księżniczko moja kochana, tam już jest lato – śmieje się i porywa mnie w ramiona.
Czuję się, jakby uszło ze mnie powietrze. Zgodziłam się. Klamka zapadła. Teraz już nie ma odwrotu.
– Wiesz co, moja piękna? – mówi swoim miłym i seksownym głosem. – Musimy ci zmienić garderobę. W końcu… – zawiesza głos i patrzy na mnie wymownie – wybierasz się w daleeeką podróż. Wszystko nowe, co zechcesz. Począwszy od majtek, a skończywszy na kapeluszach.
– Żartujesz?
– Oczywiście że nie.
– Cóż, niezła propozycja.
Mimo perspektywy wielkich zmian i jeszcze większych zakupów, niepokój w sercu tli się małą iskierką. Boję się, że to uczucie szybko mnie nie opuści. Obawiam się, że mocniej chwyci mnie za gardło w momencie lądowania. I przywitania. I pierwszej nocy. I drugiej nocy. I… ja już chcę wracać, choć jeszcze nie wyjechałam.
Pierwsze wrażenie
Samolot jest wielki, komfortowy, nie huśta ani nie buczy. Wystartował bez problemów i mam nadzieję, że tak samo wyląduje. Stewardesy uwijają się dookoła pasażerów jak pszczółki. To w końcu biznes class. Muszę przyznać, że Ahmed wie, co robi.
– Już ostatni raz zadam ci to głupie pytanie – mówię z idiotycznym nerwowym uśmiechem. – Myślisz, że wszystko idzie zgodnie z planem?
– Moja księżniczko, maksymalnie za pół godzinki będziemy na ziemi. Samoloty raczej się nie spóźniają. Czujesz, zaczynamy schodzić do lądowania. – Pochyla się w stronę małego okrągłego okienka, gładząc mnie uspokajająco po ręce. – A potem wsiądziemy do auta i pomkniemy do domu – mówi z rozmarzeniem.
– Ale dlaczego nie lecimy bezpośrednio do Trypolisu? – pytam naiwnie. – Przecież tak byłoby wygodniej?
– Nałożyli na nas embargo, nic nie słyszałaś, nic nie wiesz? – odpowiada z lekką pogardą.
– Myślałam, że sankcje dotyczą tylko handlu i polityki, a nie latania.
– Na wszystko położyli łapę. Szykanują cały naród przez pomówienia, szkalowanie i oskarżenia bez dowodów – mówi wściekły, ze złym błyskiem w oku.
– Jak to… Lockerbie to zmyślona historia? I dyskoteka w Berlinie też? Takie polityczne rozgrywki? – Nie chce mi się wierzyć, bo czytałam o tym w poważnych źródłach.
– Mądrala się znalazła! – Ahmed nie tai już złości. – Libijski naród i tak da sobie radę – podsumowuje, a ja pierwszy raz widzę, jaki z niego patriota.
Odwracam się do okna i zapamiętuję, że tego tematu nie należy poruszać.
Wielkie metalowe cielsko boeinga przebija pokłady chmur i w końcu ukazuje się tak długo przeze mnie wypatrywany skrawek lądu, maleńka wysepka. Kołujemy nad morzem, na którym już widać pływające miniaturowe jachty i statki, potem turkusowy pas wód przybrzeżnych, jasne piaszczyste plaże i pomarańczowe połacie gruntu.
– A będziemy jeździć na plażę? – pytam, gwałtownie odwracając twarz od okna i nie czekając na odpowiedź, znowu powracam do obserwacji.
– Pewnie, pewnie – słyszę znów miły głos za plecami. – Przecież to w końcu nasze wakacje.
– A jest gdzieś blisko waszego domu?
– Naszego domu.
– Aha. Jest?
– Nie tak blisko, bo na ładne wybrzeże trzeba jechać ze sto kilometrów.
– O… – przerywam mu, zawiedziona.
– U nas są całkiem niezłe autostrady, a na plażę jeździ się na cały dzień – uspokaja mnie. – Będziemy piknikować i grillować nad morzem. Polubisz to. – Śmieje się, a iskierki szczęścia błyszczą w jego czarnych jak sadza oczach.
Znów podekscytowana klaszczę w ręce niczym mała dziewczynka i cmokam go w policzek.
Morze definitywnie chowa się już pod ogonem samolotu, a my schodzimy nisko, dolatując do lotniska, którego jeszcze nie widać. Równe rzędy niewysokich, rozłożystych drzew stoją szpalerem jak na musztrze. A między nimi ziemia w kolorze pomarańczy.
– Co to za sady?
– Gaje oliwne i cytrusy, hektary cytrusów – odpowiada z dumą, jakby wszystkie należały do niego.
Samolot gwałtownie ląduje.
– Szkoda, że musimy jeszcze tyle jechać – narzekam, bo już jestem