Niemcy. Piotr Zychowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niemcy - Piotr Zychowicz страница 11
Jak to wyglądało w praktyce?
Jest noc. Niemiecki oddział wchodzi do polskiego miasteczka. Młodzi, nieostrzelani żołnierze – proszę pamiętać, że była to pierwsza kampania Wehrmachtu – są straszliwie zdenerwowani. Panicznie boją się owych mitycznych „partyzantów”. Napięcie sięga zenitu. I nagle rzeczywiście w ciemnościach pada strzał. Któryś z nich spanikował albo jakiś wartownik strzelił w powietrze. Natychmiast wybucha panika, żołnierze strzelają na wszystkie strony. Pada jeden, dwóch zabitych. Klasyczny przykład tego, co dziś nazywa się friendly fire. Niemcy są jednak przekonani, że zostali ostrzelani przez podstępnych polskich partyzantów…
…i mszczą się na mieszkańcach miasteczka.
Właśnie. Uważają, że Polacy złamali prawa wojenne i należy ich ukarać. Wyciągają z domów Bogu ducha winnych ludzi i rozstrzeliwują ich. Raporty, które zachowały się w aktach Wehrmachtu, mówią o tym wprost: „Doszło do wielu pomyłek, myśleliśmy, że atakują nas partyzanci”. Działo się to jednak tylko w pierwszych dniach kampanii. Gdy żołnierze zorientowali się, że w Polsce nie ma żadnych partyzantów, takie zbrodnie niemal całkowicie ustały. Odwrotnie było z jednostkami SS. Im głębiej wchodziły w polskie terytorium, tym więcej mordowały.
Czy brutalność niemieckich żołnierzy nie wynikała jednak także z ich pogardy dla ludzi Wschodu?
Polska rzeczywiście była dla nich „dzikim Wschodem”, toteż uważali, że mogą tam sobie pozwolić na więcej niż na cywilizowanym Zachodzie, na przykład we Francji. Narodowosocjalistyczna propaganda przedstawiała Polaków jako ludzi gorszego typu, godnych pogardy.
Chwileczkę. Przecież Polska nigdy wcześniej nie miała w Niemczech tak dobrej prasy jak w III Rzeszy. Od paktu 1934 roku aż do przyjęcia przez Polskę brytyjskich gwarancji wiosną roku 1939 między obydwoma państwami panowała przyjaźń.
Obawiam się, że ta przyjaźń ograniczała się tylko do relacji między rządami, ale nie dotyczyła społeczeństw. Niemcy pozostali niezwykle niechętni wobec Polaków. Nie mogli im zapomnieć powstań śląskich, nie mogli się pogodzić, że po I wojnie światowej Polacy odebrali im część terytoriów. Do tego dochodziły stare antypolskie stereotypy. W ciągu tych kilku lat polsko-niemieckiego odprężenia nie udało się ich wyplenić. Gdy więc wiosną 1939 roku – gdy Polacy odmówili Hitlerowi wspólnej wyprawy na Związek Sowiecki – znów przestawił on propagandę na tory antypolskie, Niemcy uznali to za powrót do normalności.
Polacy, którzy pamiętali łagodną niemiecką okupację 1915–1918, mówili, że w 1939 roku przyszli do nas „inni Niemcy”.
Bez wątpienia brutalizacja życia, która narastała w samej Rzeszy, nie mogła nie mieć wpływu na stan umysłu i kondycję moralną niemieckich żołnierzy i policjantów. „Noc kryształowa”, „noc długich noży”, obozy koncentracyjne – ci ludzie na co dzień obcowali z przemocą. Jeżeli dodać do tego nacjonalistyczną propagandę, otrzymujemy mieszankę wybuchową, która eksplodowała w 1939 roku, gdy Niemcy przekroczyli granice Polski.
W jakiej mierze jest za to odpowiedzialny sam Hitler? 22 sierpnia na odprawie dla generałów zapowiedział ponoć, że w Polsce będą bezlitośnie mordowani „mężczyźni, kobiety i dzieci polskiego pochodzenia i polskiej mowy”.
Nie wiadomo, czy on rzeczywiście to powiedział. Wydaje się to mało prawdopodobne. Na odprawie tej nie wolno było robić notatek, ale pięciu oficerów złamało ten zakaz. Wzmianka o tych słowach pojawia się tylko w jednej relacji. Pewne jest natomiast to, że Hitler mówił, żeby się z Polską policzyć jak najszybciej. Zdecydowanie i surowo zdusić wszelki opór. Chodziło o to, aby polska armia skapitulowała, nim działania wojenne podejmą zachodni alianci. Trzeba było się spieszyć.
Jak wytłumaczyć mordy dokonywane przez Luftwaffe? O panice, gdy się ma niemal pełne panowanie w powietrzu, chyba nie może być mowy.
Przyznam, że zachowanie niemieckich lotników w 1939 roku jest dla mnie zagadką. Ostatnio na jaw wyszły stenogramy podsłuchów z amerykańskich i brytyjskich obozów jenieckich. Siedział tam między innymi jeden pilot, który mówił, że na początku miał pewne opory przed bombardowaniem cywilów. Ale po drugim czy trzecim razie zaczął czerpać z tego „sportową przyjemność”. Ten sam syndrom „polowania” czy też „strzelania do celu” mógł grać rolę przy ostrzeliwaniu z karabinów maszynowych kolumn polskich uchodźców.
Być może Luftwaffe Hermanna Göringa była bardziej nasycona „duchem narodowosocjalistycznym” niż dowodzona przez oficerów starej daty armia lądowa?
Zapewne tak. Lotnictwo było najmłodszą z niemieckich broni. Szli tam młodzi ludzie, zwolennicy reżimu, często wręcz fanatycy. To była bez wątpienia najbardziej upolityczniona część wojska. Zresztą wiadomo, że lotnicy czasami mordowali z własnej inicjatywy, ale dostawali też rozkazy od swoich dowódców. Na przykład atak na Wieluń w pierwszym dniu wojny. To był nalot terrorystyczny. Dla szefostwa Luftwaffe nie miało znaczenia, czy jej samoloty niszczą twierdzę czy cel cywilny.
A Warszawa?
Tu sprawa była nieco bardziej skomplikowana. Na początku wahano się, czy ją bombardować. Zrzucano nawet ulotki wzywające do poddania miasta. Niemcy wiedzieli, że na stolicę Polski patrzy cały świat. Ostatecznie uznano jednak, że skoro Warszawa jest broniona i stacjonuje w niej wojsko, to jest obiektem wojskowym, twierdzą. Bombardowali więc całe miasto, a nie tylko mosty, koszary czy dworce. W efekcie zburzona została olbrzymia liczba budynków i zginęło 25 tysięcy cywilów.
Być może decyzja o obronie miasta była nieodpowiedzialna? Francuzi w 1940 roku ogłosili Paryż miastem otwartym. Nie był broniony i ocalał nie naruszony. Myślę, że Francuzi zachowali się rozsądniej.
Dla Polaków Warszawa była symbolem oporu. Poza tym polskie dowództwo miało nadzieję, że zachodni alianci jednak się wreszcie ruszą i Niemcy będą musieli odstąpić od Warszawy, żeby przerzucić oddziały na front zachodni. Do końca na to liczono. Spór o tę sprawę przypomina debatę o powstaniu warszawskim. Czasem liczy się coś więcej niż tylko chłodna kalkulacja szans na zwycięstwo.
Niemcy w 1939 roku usprawiedliwiali swoje brutalne postępowanie „wymordowaniem przez Polaków 50 tysięcy przedstawicieli mniejszości niemieckiej”.
To była gruba przesada. Zginęło wówczas około 5 tysięcy Niemców. Liczbę tę przemnożono przez dziesięć dla celów propagandowych. Rzeczywiście jednak, gdy niemieccy żołnierze wkraczali do takich miast jak Bydgoszcz, gdzie zastali ciała pomordowanych rodaków, miało to na nich olbrzymi wpływ. Wywołało gniew i chęć odwetu. Zbrodnie Wehrmachtu nie zaczęły się jednak od wejścia do Bydgoszczy, ale od pierwszego dnia wojny. Zabójstwa Niemców mogły więc tylko jeszcze bardziej nakręcić spiralę przemocy, ale na pewno jej nie zapoczątkowały.
Czy rzeczywiście podczas „krwawej