Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 4

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Mój wóz stoi tam – powiedział – chodźmy.

      – A co z nim?

      Wzruszył ramionami.

      – A co mnie to obchodzi. Niech się nim zajmie pogotowie ratunkowe. Chodź. Nie traćmy czasu.

      Kiedy przypięli pasy bezpieczeństwa, spytał:

      – Gdzie chcesz jechać na spacer?

      Ciągle jeszcze była oszołomiona.

      – Bo ja wiem. Może do Konstancina?

      – Niech będzie Konstancin. Ale musisz mi powiedzieć, jak mam jechać. Nie znam tych podwarszawskich miejscowości.

      Zjechali w dół Belwederską. Dotknął jej ramienia.

      – Widzisz, że to nie było takie skomplikowane.

      – Jesteś wspaniały.

      Uśmiechnął się z zadowoleniem.

      – Ale po tym, co zaszło, lepiej by było, żebyś nie wracała do swojego mieszkania na Kruczej. Nie wiadomo, co temu bandziorowi może strzelić do głowy, jak się ocknie. Mam myśl. Ulokuję cię na razie u mojej siostry, która ma willę w Otrębusach. Tak będzie bezpieczniej. Wobec tego zawracamy i jedziemy do Otrębus. Tylko przedtem będę musiał na chwilę wpaść na pocztę. Zaczekasz na mnie w wozie.

      Zaparkował na Świętokrzyskiej. Szybko wbiegł po schodach i zamówił błyskawiczną rozmowę z Chicago.

      ROZDZIAŁ II

      Szymon Grabiecki pozował na szlachciurę z dawno minionej epoki. W zimie nosił wszelkiego rodzaju półkożuszki przepasane szerokim pasem, w lecie zaś i na jesieni myśliwskie kurtki, a w razie niepogody jakieś dziwne opończe, peleryny i paltoty w stylu retro. Futrzane kołpaki, włożone na bakier, nadawały mu wygląd starego zawadiaki. Był słusznego wzrostu, tęgi, mocno zbudowany. Wystarczyło spojrzeć na niego, aby nabrać pewności, że ten wesoły, trochę rubaszny jegomość nie hołduje żadnym odchudzającym, antycholesterolowym kuracjom. Z zadowoleniem klepał się po wydatnym brzuchu i zwykł mawiać, że nim tłusty schudnie, to chudego diabli wezmą. W rozmowie chętnie używał archaizmów zaczerpniętych zapewne z Trylogii Sienkiewicza, która była jego ulubioną i jedyną lekturą. Z prawdziwym upodobaniem wtrącał też co parę zdań „panie dzieju”, podkręcając dziarskim ruchem sumiastego wąsa. Lubił nosić buty z cholewami, w których nawet nieraz przyjeżdżał do Warszawy, chociaż nie było to zbyt wygodne. Mieszkał w okolicach Wyszkowa, gdzie gospodarował na piętnastu hektarach odziedziczonych po ojcu, który otrzymał ten kawałek ziemi jako rekompensatę za folwarczek pozostawiony swego czasu za Bugiem. Pracy było dużo, a nająć kogoś do roboty niełatwo. Ale jakoś sobie radził wspomagany przez żonę, drobną, niezwykle ruchliwą kobietę, oraz córkę, która straciła męża w katastrofie samochodowej i zdecydowała się gospodarować razem z rodzicami.

      Siostrę pan Szymon Grabiecki odwiedzał rzadko, bo chociaż do Wołomina to nie tak daleko, ale zawsze szkoda mu było czasu na podróże. W dzień powszedni miał tyle roboty, że nie wiedział, za co się najprzód złapać, a znowu w niedzielę wolał sobie trochę odpocząć, gazety poczytać, telewizję obejrzeć. Nadeszła jednak taka niedziela, że postanowił spełnić obowiązek rodzinny. Pożegnał się czule z żoną i córką, tak jakby wybierał się na drugi koniec świata, usiadł za kierownicą swojej wysłużonej, ale ciągle jeszcze sprawnej syreny i pojechał.

      Pani Maria z nadzwyczajną radością powitała brata.

      – Szymeczku kochany, jak to dobrze, że przyjechałeś. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak ja się cieszę. Wyobraź sobie, żeś mi się śnił ostatniej nocy. Niechże cię uścisnę.

      Kiedy się już wycałowali i wyściskali, jak na kochające się rodzeństwo przystało, pan Szymon odsapnął i wesoło spojrzał na siostrę.

      – Ano przyjechałem, panie dzieju. Cały tydzień już mi to po głowie chodziło, że trzeba siostrzyczkę odwiedzić. Pokaż się, jak wyglądasz. Jak róża, słowo daję. Zawsze młoda, zawsze kobita do rzeczy. Aż miło popatrzeć. Jeszcze byś się za mąż mogła wydać. Niejeden by cię z ochotą do ołtarza poprowadził.

      – Co też ty wygadujesz, Szymeczku? – obruszyła się pani Maria, ale zarumieniła się z zadowolenia. – Gdzie mi tam do małżeństwa? Stara baba jestem. Troje dzieci wychowałam.

      – No to i dobrze. Właśnie teraz jesteś swobodna. Możesz robić, co ci się podoba. A o starości mi nie gadaj, bo do tego jeszcze daleko. Niejedna młoda dziewucha nie wytrzymałaby z tobą konkurencji. Jak mi Bóg miły.

      Roześmiała się.

      – Pleciesz. Zawsze jesteś taki sam. Zjesz coś? Nie mam nic nadzwyczajnego, ale kopytkami ze słoniną mogę cię poczęstować. Kawałek mięsa także się znajdzie. Właśnie miałam zabrać się do szykowania obiadu.

      Pan Szymon klepnął się po brzuchu.

      – Ano może nie zawadziłoby coś przekąsić. Niech będą i kopytka. Ja nie jestem grymaśny. Jem, co dają. Dzisiaj takie czasy, że nie ma co wybredzać. Ale nie myśl, Maryniu, że z pustymi rękami do ciebie przyjechałem. Jest sympatyczna indyczka, są króliczki i porządne warzywa niepryskane żadnymi świństwami, i jabłuszka, i powidła swojej roboty. Zaraz wszystko wyładujemy. A gdzież to mój kochany siostrzeniec? Mógłby pomóc.

      – Piotruś przyjdzie później – powiedziała pani Maria. – Znajomi zaprosili go na obiad.

      Grabiecki uważniej spojrzał na siostrę.

      – Ano później to później. Obejdziemy się bez niego.

      Zeszli na dół i zabrali się do wyładowywania z syrenki artykułów spożywczych.

      – Bój się Boga! – wykrzyknęła pani Maria. – Ile żeś ty tego wszystkiego naprzywoził!

      – Od przybytku głowa nie boli, panie dzieju – uśmiechnął się Grabiecki. – Co masz zjeść jutro, zjedz dzisiaj, bo człowiek jutra niepewny. A te jabłka mogą poleżeć. Nie zepsują się. Indyczka w piórach niech wisi, to skruszeje, a króliki upieczesz i do lodówki. Będziecie mieli na jakiś czas.

      Trzy razy musieli obracać, zanim wszystko odtransportowali do mieszkania. Pan Szymon aż się zasapał.

      – Nie lubię chodzić po schodach, panie dzieju. Po polu, po lesie to mogę i dwadzieścia kilometrów bez zmęczenia, ale po schodach nie lubię. Zaraz mnie zatyka.

      Pani Maria pocałowała brata w policzek.

      – Kochany jesteś, Szymeczku. Siadaj. Ja zaraz nak-ryję do stołu i zjemy taki wczesny obiad. Mam trochę nalewki na czarnych porzeczkach. Napijesz się?

      – A czy ty, Maryniu, sobie przypominasz, żebym ja kiedy odmówił, jak mnie kto częstuje nalewką na czarnych porzeczkach? Tego jeszcze nie bywało.

      Pani Maria żwawo zakrzątnęła się koło obiadu i niebawem siedzieli przy stole, zajadając gulasz z kopytkami. Nalewki także ubywało w kryształowej karafce.

      Po

Скачать книгу