Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk страница 11
– Co jej jest? – pyta go Elisza, który nagle wchodzi do tej ciasnej izdebki.
Aszer podnosi się powoli i patrzy na jego zaniepokojoną twarz.
– Co ma być? Ona umiera. Nie doczeka wesela.
Aszer Rubin robi przy tym minę, która mówi sama za siebie. Po cóż było ją tu wieźć w takim stanie?
Elisza Szor bierze go na bok i chwyta pod łokieć.
– Masz ty swoje metody, których my nie znamy. Pomóż nam, Aszer. Mięso już posiekane, marchew obrana. W miskach moczą się rodzynki, kobiety skrobią karpie. Widziałeś, ile gości?
– Ledwo jej bije serce – mówi Rubin. – Nic tu nie poradzę. Nie trzeba było brać jej ze sobą w podróż.
Delikatnie uwalnia łokieć z uścisku Eliszy Szora i idzie ku wyjściu.
Aszer Rubin uważa, że większość ludzi jest głupia i że to głupota ludzka sprowadza na świat smutek. Nie jest to grzech ani cecha, z którą się człowiek rodzi, ale zły pogląd na świat, błędna ocena tego, co widzą oczy. W rezultacie ludzie spostrzegają wszystko osobno, każdą rzecz w oderwaniu od pozostałych. Prawdziwa mądrość to sztuka łączenia wszystkiego ze wszystkim, wtedy wyłania się właściwy kształt rzeczy.
Ma trzydzieści pięć lat, ale wygląda o wiele starzej. Ostatnie lata sprawiły, że przygarbił się i zupełnie posiwiał, a przedtem jego włosy były kruczoczarne. Ma również kłopot z zębami. Czasem też, gdy jest wilgotno, puchną mu stawy palców; jest delikatny, powinien na siebie uważać. Udało mu się uniknąć małżeństwa. Jego narzeczona umarła, gdy był na studiach. Prawie jej nie znał, więc go ten fakt nie zasmucił. Ale dano mu spokój.
Pochodzi z Litwy. Ponieważ był zdolny, rodzina zebrała fundusze, żeby go wykształcić za granicą. Pojechał na studia do Włoch, ale ich nie skończył. Dopadła go jakaś niemoc. Ledwo starczyło mu sił, żeby wracając, dojechać do Rohatyna, gdzie jego wuj Anczel Lindner szył szaty prawosławnym popom i był na tyle zamożny, że mógł go przyjąć pod swój dach. Tu Rubin zaczął dochodzić do siebie. Mimo że miał za sobą parę lat studiów medycznych, nie wiedział, co mu było. Niemoc, niemoc. Ręka leżała przed nim na stole, a on nie miał siły jej podnieść. Nie był w stanie otworzyć oczu. Ciotka kilka razy dziennie smarowała mu powieki baranim tłuszczem z ziołami; powoli odżywał. Wiedza z włoskiego uniwersytetu wracała z dnia na dzień i sam zaczął leczyć ludzi. Idzie mu to dobrze. Ale czuje się w Rohatynie uwięziony, jakby był owadem, który wpadł w żywicę i zastygł na wieki.
Elisza Szor, któremu długa broda nadaje wygląd patriarchy, trzyma wnuczkę na rękach i nosem łaskocze ją w brzuszek. Dziewczynka śmieje się radośnie, pokazując jeszcze bezzębne dziąsła. Odchyla główkę do tyłu i jej śmiech wypełnia całą izbę. Przypomina gołębie gruchanie. Potem z pieluszek zaczynają kapać na podłogę krople i dziadek szybko oddaje dziecko matce, Chai. Chaja podaje je dalej innym kobietom, po czym mała znika w głębi domu; strużka moczu znaczy jej drogę na wytartych deskach podłogi.
Szor musi wyjść z domu w chłodne październikowe południe, żeby przejść do następnego budynku, gdzie znajduje się bet midrasz i skąd słychać jak zwykle wiele męskich głosów, nierzadko podniesionych, niecierpliwych – można by pomyśleć, że to nie miejsce studiowania pism i nauki, ale bazar. Idzie do dzieci, tam gdzie uczy się je czytania. W rodzinie jest sporo dzieci, Szor samych wnuków ma już dziewięcioro. Uważa, że dzieci powinno się trzymać krótko. Do południa nauka, czytanie i modlitwa. Potem praca w sklepie, pomoc w domu i nauka praktycznych rzeczy, takich jak rachunki albo korespondencja handlowa. Ale także praca przy koniach, rąbanie drewna na opał i układanie go w równe sągi, drobne naprawy w domu. Muszą umieć wszystko, bo wszystko im się przyda. Człowiek musi być samodzielny i samowystarczalny, powinien umieć po trochu wszystkiego. I mieć jedną porządną umiejętność, która w razie konieczności pozwoli mu przeżyć – tę według talentu. Należy baczyć, do czego dziecko lgnie, wtedy nie popełni się błędu. Pozwala też Elisza uczyć się dziewczynkom, ale nie wszystkim i nie razem z chłopcami. Ma wzrok jak sokół, przenika do środka i dobrze widzi, z której będzie bystra uczennica. Na te mniej zdolne i próżne nie należy tracić czasu, będą dobrymi żonami i urodzą wiele dzieci.
Dzieci w bet midrasz jest jedenaścioro, prawie wszystkie są jego wnukami.
Sam Elisza dobiega sześćdziesiątki. Jest drobny, żylasty i porywczy. Chłopcy, którzy już czekają na nauczyciela, wiedzą, że przyjdzie dziadek, żeby sprawdzić, jak się uczą. Stary Szor robi to codziennie, jeśli tylko jest w Rohatynie, a nie w jednej z wielu handlowych podróży.
Pojawia się i dziś. Wchodzi jak zawsze szybkim krokiem, jego twarz przecinają dwie pionowe bruzdy, co przydaje mu jeszcze srogości. Ale przecież nie chce straszyć dzieci. Pilnuje więc, żeby się do nich uśmiechać. Elisza najpierw patrzy na każde z osobna z czułością, którą stara się ukryć. Zwraca się do nich tłumionym głosem, nieco ochrypłym, jakby musiał trzymać go na wodzy, i wyciąga z kieszeni kilka wielkich orzechów; są naprawdę ogromne, prawie jak brzoskwinie. Kładzie je na swoich otwartych dłoniach i podsuwa pod nos chłopcom. Patrzą zaciekawieni, myślą, że on im zaraz te orzechy rozda, nie spodziewają się podstępu. Stary bierze jeden i rozłupuje go w żelaznym uścisku kościstych dłoni. Potem podsuwa pod nos pierwszemu z brzegu chłopcu, a jest nim Lejbko, syn Natana.
– Co to jest?
– Orzech – odpowiada pewnie Lejbko.
– Z czego się składa? – Teraz przechodzi do następnego, Szloma. Ten jest już mniej pewny. Patrzy na dziadka i mruga oczami:
– Ze skorupy i serca.
Elisza Szor jest zadowolony. Na oczach chłopców, powoli i teatralnie, wyjmuje jądro orzecha i zjada je, zamykając z rozkoszy oczy i mlaskając. Dziwne to jest. Mały Izrael z ostatniej ławeczki zaczyna się śmiać z dziadka – tak śmiesznie przewraca oczami.
– O, to za proste – mówi Elisza do Szloma, nagle poważniejąc. – Popatrz, tu jest jeszcze osłonka na wewnętrznej stronie skorupki i błonka, która pokrywa jądro.
Zagarnia ich dłońmi tak, żeby wszyscy chłopcy pochylili się nad orzechem.
– Chodźcie tu zobaczyć.
Wszystko po to, żeby wytłumaczyć uczniom, że tak samo jest z Torą. Skorupa to najprostsze znaczenie Tory, zwykłe opowieści, opisanie tego, co się zdarzyło. Potem – zstępujemy do głębi. Teraz dzieci piszą na swoich tabliczkach cztery litery: pej, resz, dalet, szin, a kiedy już się z tym uporają, Elisza Szor każe im głośno przeczytać, co napisali – wszystkie litery razem i każdą z osobna.
Szlomo recytuje wierszyk, ale tak, jakby nic z niego nie rozumiał:
– P – pszat – to jest sens dosłowny, R – remez – to jest sens przenośny, D – drasz – to jest to, co mówią uczeni, S – sod – to jest sens mistyczny.
Przy słowie „mistyczny” zaczyna się jąkać zupełnie jak jego matka. Jakiż on podobny do Chai, myśli ze wzruszeniem