Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk страница 14
I znowu na twarzy starej kobiety pojawia się skądś ten uśmiech, który trwa chwileczkę i zaraz znika. Chaję wzywają z daleka tupot nóg i wysokie dźwięki muzyki, więc całuje starą w letni policzek i biegnie tańczyć.
Do izby Jenty dochodzi rytmiczne przytupywanie – weselnicy tańczą, choć tutaj nie słychać już muzyki, utknęła w drewnianych ścianach, rozbiły ją na pojedyncze pomruki kręte korytarze. Słychać tylko bum, bum tanecznych kroków, a od czasu do czasu piski i pokrzykiwania. Przy Jencie czuwała jakaś starsza kobieta, ale rozochocona weselem w końcu sobie poszła. Jenta też jest ciekawa, co się tam dzieje. Odkrywa zaskoczona, że z łatwością może wysunąć się ze swojego ciała i zawisnąć nad nim; patrzy wprost na swoją twarz, zapadłą i bladą, dziwne uczucie, ale zaraz potem odpływa, sunie wsparta na podmuchach przeciągu, na drganiach dźwięku, przenika bez trudu przez drewniane ściany i drzwi.
Jenta widzi teraz wszystko z góry, a potem jej wzrok wraca pod przymknięte powieki. I tak jest przez całą noc. Uniesienie i powrót w dół. Balansowanie na granicy. Męczy to Jentę, właściwie nigdy się tak nie napracowała, ani przy porządkach, ani w ogrodzie. A jednak i jedno, i drugie jest przyjemne, i opadanie, i wznoszenie. Niemiły jest tylko ten ruch, świszczący i gwałtowny, który usiłuje ją wypchnąć gdzieś daleko, poza horyzonty, ta siła, zewnętrzna i brutalna, z którą trudno byłoby się zmierzyć, gdyby ciała od środka i nieodwracalnie nie chronił amulet.
Dziwne – jej myśli owiewają całą okolicę. Wiatr – mówi jakiś głos w jej głowie, zapewne własny. Wiatr to jest wzrok umarłych, kiedy patrzą na świat stamtąd, gdzie są. Widziałaś kiedy pole traw, jak się kłania i słania, zapewne patrzy na nie właśnie któryś z umarłych – chciałaby powiedzieć do Chai. Bo gdyby zliczyć wszystkich umarłych, to okazałoby się, że jest ich dużo więcej niż żywych na ziemi. Ich dusze już się oczyściły wędrowaniem w wielu żywotach i teraz czekają na Mesjasza, który przyjdzie dokończyć dzieła. I patrzą na wszystko. Dlatego na ziemi wieje wiatr. Wiatr to jest ich baczny wzrok.
Po chwili spłoszonego wahania i ona dołącza do tego wiatru, który przelatuje nad domami Rohatyna i małych, skarlałych osad, nad furmanami, co przycupnęli na rynku w nadziei, że zdarzy się im klient, nad trzema cmentarzami, nad kościołami, synagogą i cerkwią, nad rohatyńskim gościńcem – i pomyka dalej, poruszając pożółkłe trawy na wzgórzach, najpierw chaotycznie, bez ładu i składu, a potem, jakby uczył się kroków tańca, gna wzdłuż koryt rzek aż do Dniestru. Tam zatrzymuje się, bo Jentę zdumiewa maestria krętej linii rzeki, jej esy-floresy, jakby zarysy liter gimmel i lamed. I potem zawraca, choć wcale nie z powodu granicy, która zmówiła się z rzeką i oddziela od siebie dwa wielkie państwa. Bo przecież wzrok Jenty ma za nic takie granice.
Rozdział 4
Biskup Sołtyk ma naprawdę wielki kłopot. Nawet modlitwa, szczera i głęboka, nie potrafi zmyć tych myśli. Pocą mu się ręce, budzi się zbyt wcześnie, kiedy zaczynają śpiewać ptaki, a chodzi spać późno z wiadomych przyczyn. Dlatego jego nerwy nigdy nie odpoczywają.
Dwadzieścia cztery karty. Rozdaje się po sześć kart, a jedną wyświęca się i ta stanowi kozerę, czyli kolor najstarszy, atu, bijący inne. Biskup uspokaja się dopiero, kiedy siada do gry, a właściwie gdy na stole leży już kozera. Spływa wtedy na niego coś jakby błogosławieństwo. Umysł znajduje prawdziwy balans, aequilibrium cudowne, oczy skupiają się na stole i na wyglądzie kart, widzą wszystko w jednym spojrzeniu. Oddech wyrównuje się, pot ustępuje z czoła, dłonie stają się suche, pewne, szybkie, palce sprawnie tasują karty i odsłaniają jedną po drugiej. To jest moment jakiejś rozkoszy – tak, biskup wolałby nie jeść, pozbawić się innych przyjemności cielesnych niźli tego momentu.
W mariasza biskup gra z równymi sobie. Ostatnio, gdy tu peregrynował kanonik przemyski, grali do rana. Gra z Jabłonowskim, Łabęckim, Kossakowskim, lecz to nie wystarcza. Dlatego ostatnio zdarza mu się też coś innego. Niewygodnie jest mu o tym myśleć.
Ściąga przez głowę swój biskupi strój, przebiera się w zwyczajne łachy, wkłada na głowę czapę. Wie o tym tylko jego kamerdyner, Antoni, ktoś jakby krewny, miną żadną znaku nie daje, że się temu dziwi. Biskupowi nie należy się dziwić, biskup to biskup, wie, co robi, gdy każe się wieźć do podmiejskich karczm, tam gdzie ma pewność, że będą grać w faraona na pieniądze. Do stołu zasiadają przejezdni kupcy, szlachcice w podróży, goście z zagranicy, urzędnicy jadący z listami i wszelkiego rodzaju awanturnicy. W karczmach, niezbyt czystych i zadymionych, wydaje się, że grają wszyscy, cały świat i że karty łączą ludzi lepiej niż wiara czy język. Siada się do stołu, rozchyla wachlarz karciany i tam jest porządek zrozumiały dla każdego. I tak trzeba go umieć rozegrać, żeby mieć z tego zysk, żeby zgarnąć wygraną. Biskupowi wydaje się, że to jest nowy język, który brata wszystkich na jeden wieczór. Kiedy mu brakuje gotówki, każe przywołać Żyda, ale pożycza tylko małe sumy. Na większe ma weksel od Żydów z Żytomierza, jakby jego bankierów, którym świadczy każdą pożyczkę swoim podpisem.
Gra każdy, kto się przysiądzie. To oczywiste, że biskup wolałby lepsze towarzystwo, równych sobie, ale oni rzadko stoją dobrze z pieniędzmi, najwięcej ich mają przyjezdni handlarze albo Turcy, albo oficerowie, albo inni, ludzie nie wiadomo skąd. Gdy bankier wysypuje pieniądze na stół i tasuje karty, ci, którzy chcą grać przeciw niemu, poniterzy, zajmują miejsca przy stole każdy z własną talią. Gracz bierze z niej jedną kartę albo i więcej i kładzie ją przed sobą, na niej zaś kładzie stawkę. Skończywszy tasowanie, bankier odkrywa po kolei wszystkie swoje karty, kładąc pierwszą po prawej ręce, drugą po lewej, trzecią znów po prawej, czwartą po lewej – i tak aż do wyczerpania talii. Karty po prawej stronie są wygraną banku, te po lewej – wygraną poniterów. Jeśli więc kto położył przed sobą siódemkę pik, a na niej dukata, w talii bankiera zaś siódemka pik upada na prawo – wówczas traci swojego dukata; jeśli jednak upada na lewo, wówczas bankier wypłaca graczowi dukata. Reguła ta ma także wyjątki – karta ostatnia, choć kładziona po lewej stronie, wygrywa dla banku. Kto wygrał w pierwszym ciągnieniu, może zakończyć grę, może grać od nowa na inną kartę, ale może też „parolować”. Tak zawsze robi biskup Sołtyk. Zostawia wygrane pieniądze na karcie i załamuje jeden róg karty. Jeśli tym razem przegra, traci tylko sumę początkową.
Ta gra jest uczciwsza – wszystko jest w rękach Boga. Jak tu oszukać?
Więc kiedy biskupowi narastają karciane długi, wzywa Boga, żeby go uchronił przed skandalem, gdyby sprawa wyszła na jaw. Domaga się współdziałania, wszak on i Bóg walczą w jednej drużynie. Ale Bóg działa jakoś opieszale, a czasami chce chyba uczynić z biskupa Sołtyka Hioba. Zdarza się, że biskup go przeklina; potem oczywiście kaja się i przeprasza – rzecz to wszystkim znana, że jest popędliwy. Ogłasza dla siebie post i śpi we włosiennicy.
Nikt jeszcze nie wie, że zastawił insygnia biskupie, by spłacić długi. U Żydów żytomierskich. Nie chcieli przyjąć, musiał ich przekonać. Gdy ujrzeli, co znajduje się w przywiezionej do nich biskupiej skrzyni, przykryte dla niepoznaki workowym płótnem, odskoczyli i zaczęli stękać,