Chłopcy z Placu Broni. Ferenc Molnar

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Chłopcy z Placu Broni - Ferenc Molnar страница 7

Chłopcy z Placu Broni - Ferenc Molnar Książki dla młodzieży

Скачать книгу

na Gereba.

      – Ejże! Co ty go tak bronisz! – powiedział.

      – Wcale nie bronię, mówię tylko – powiedział już nieco ciszej Gereb – że jest mało prawdopodobne, żeby Feri Acz przestraszył się Nemeczka.

      Wszyscy roześmieli się. Rzeczywiście, to było mało prawdopodobne. Nemeczek, zbity z tropu, stał w środku grupy chłopców i wzruszał ramionami. Po chwili na środek wystąpił Boka.

      – Słuchajcie, musimy coś zrobić – powiedział. – Na dziś zresztą wyznaczyliśmy wybory. Wybierzemy przewodniczącego. I to takiego, który będzie miał nieograniczoną władzę i któremu wszyscy bez zastrzeżeń się podporządkują. Możliwe, że z powodu tej sprawy dojdzie do wojny i wtedy będziemy potrzebowali dowódcy, który ustali strategię jak w prawdziwej bitwie. Szeregowy, wystąp! Baczność! Przygotujcie tyle kartek, ilu nas jest. I niech każdy na swojej kartce napisze, kto ma być przewodniczącym. Potem wrzucimy kartki do czapki i kto dostanie najwięcej głosów, ten zostanie przewodniczącym.

      – Niech żyje! – krzyknęli wszyscy jednym głosem, a Czonakosz włożył dwa palce do ust i gwizdnął przenikliwie niczym parowóz. Zaczęto wyrywać z notesów kartki, Weiss wyjął swój ołówek. Dwóch chłopców zaczęło się sprzeczać, czyj kapelusz dostąpi zaszczytu urny wyborczej. Kolnay i Barabasz, którzy zawsze mieli do siebie pretensje, omal się o to nie pobili. Kolnay twierdził, że kapelusz Barabasza nie nadaje się do tego celu, bo jest brudny, Kende natomiast uważał, że kapelusz Kolnaya jest jeszcze brudniejszy. Z tego sporu oczywiście natychmiast wyniknęło sprawdzanie stopnia zabrudzenia obu nakryć głowy. Małym scyzorykiem zaczęli zdrapywać brud, aby przekonać się, która warstwa grubsza. No i zagapili się, bo w tym czasie Czele oddal na społeczny cel swój mały czarny kapelusik. W takich sprawach elegant Czele był nie do pokonania.

      Nemeczek natomiast, ku zdumieniu wszystkich, zamiast rozdawać kartki, wykorzystał okazję, że przez chwilę skupiła się na nim cała uwaga, i ściskając w zabrudzonej dłoni karteluszki, wystąpił krok naprzód. Stanął na baczność i odezwał się drżącym głosem:

      – Melduję, panie kapitanie, że tak dłużej nie może być, żebym tylko ja był tu szeregowcem… Od czasu jak założyliśmy nasz związek, wszyscy już awansowali i są oficerami, a tylko ja jeden ciągle jestem szeregowcem i wszyscy mi rozkazują… i wszystko tylko ja muszę robić… i… i…

      Nemeczek tak się wzruszył swoją niedolą, że po twarzy zaczęły mu spływać grube łzy.

      – Trzeba go wykluczyć ze związku – chłodno zaproponował Czele.

      – Beczy – powiedział ktoś inny.

      Wszyscy wybuchnęli śmiechem. To rozżaliło Nemeczka do reszty. Uczuł kłucie w sercu, zaszlochał i głośno łkając, wyjąkał:

      – Zobaczcie w… w… czarnej księdze… tam też tylko ja… zawsze tylko ja jestem wpisywany… jak ten pies…

      Boka przerwał mu spokojnym głosem:

      – Jeśli natychmiast nie przestaniesz płakać, nie będziesz mógł więcej tutaj przychodzić. Nie zadajemy się z beksami.

      Słowo „beksa” wywarło wrażenie. Mały, biedny Nemeczek okropnie się przestraszył, powoli opanował szloch. Wtedy kapitan położył mu rękę na ramieniu.

      – Jeśli będziesz się dobrze sprawował i odpowiednio zasłużysz, to jeszcze w maju awansujesz na oficera. Na razie jednak pozostaniesz szeregowcem.

      Chłopcy zgodzili się z takim postawieniem sprawy, bo gdyby Nemeczek już w dzisiejszym dniu stał się oficerem, to wszystko straciłoby sens. Po prostu nie byłoby komu rozkazywać. Ciszę przerwał ostry głos Gereba:

      – Szeregowy, zatemperujcie ołówek!

      Szeregowemu wciśnięto w garść ołówek, który ułamał się w kieszeni Weissa, ponieważ nosił on w kieszeni również kulki. Szeregowiec nie protestował więcej i z załzawionymi oczyma, pochlipując jeszcze trochę, jak to po wielkim płaczu bywa, całą przepełniającą serce gorycz skupił na zaostrzeniu ołówka Hardmutha numer dwa.

      – Go… gotowe, panie poruczniku! – zameldował.

      Oddał zatemperowany ołówek i głęboko westchnął. Zrozumiał, że na razie musi zrezygnować z awansu na oficera.

      Rozdano karteczki. Wszyscy rozeszli się i każdy, na osobności, wypełniał kartki, bo była to bardzo ważna sprawa. Potem szeregowy zbierał je i wrzucał do kapelusza Czelego. Kiedy Nemeczek obchodził wszystkich z kapeluszem w ręku, Barabasz trącił w bok Kolnaya.

      – Patrz, jego kapelusz też jest brudny!

      Kolnay przyjrzał się dobrze kapeluszowi Czelego. I obaj doszli do wniosku, że nie mają się czego wstydzić. Jeżeli bowiem nawet kapelusz Czelego jest brudny, to już niczemu nie należy się dziwić. Boka zaczął odczytywać nazwiska na zebranych kartkach, po czym podawał je stojącemu koło niego Gerebowi. W sumie było czternaście kartek. Czytał je kolejno: Janosz Boka, Janosz Boka, Janosz Boka… Jeden raz pojawiło się inne nazwisko: Deżo Gereb. Chłopcy spojrzeli po sobie. Domyślili się, że była to kartka Boki, który z grzeczności oddał głos na Gereba. Potem znów były kartki z nazwiskiem Boki. I znów głos oddany na Gereba. I na zakończenie jeszcze jedna kartka: Deżo Gereb. Boka dostał w sumie jedenaście głosów, Gereb trzy. Gereb uśmiechał się z zakłopotaniem. Po raz pierwszy zdarzyło się, że otwarcie rywalizował z Boką o przywództwo. Był zadowolony z uzyskanych trzech głosów. Natomiast Boce spośród tych trzech głosów dwa sprawiły przykrość. Zastanawiał się, którzy z chłopców nie na niego głosowali, ale już po chwili pogodził się z tym faktem.

      – A więc wybraliście mnie na przewodniczącego.

      Chłopcy zaczęli wiwatować, a Czonakosz znów gwizdnął. Nemeczek miał jeszcze łzy w oczach, ale z ogromnym zapałem wołał „Niech żyje!”, bo bardzo lubił Bokę.

      Przewodniczący poprosił o spokój.

      – Dziękuję wam, koledzy – powiedział – a teraz natychmiast weźmy się do dzieła. Myślę, że wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że czerwone koszule chcą nam odebrać Plac i twierdze. Już wczoraj Pastorowie zabrali naszym kulki, a dziś buszował tu Feri Acz i wziął naszą chorągiew. Prędzej czy później przyjdą tutaj, żeby nas wypędzić. Ale my tego Placu nigdy nie oddamy, obronimy go!

      Czonakosz wrzasnął z całej siły:

      – Niech żyje Plac!

      Rozejrzeli się po dużym Placu i po stojących na nim, oświetlonych wiosennym słońcem, sągach drzewa. Chłopcom błyszczały oczy, widać było, że kochają ten swój kawałeczek ziemi i gotowi są o niego walczyć, gdy przyjdzie ku temu potrzeba. Był to swoisty rodzaj miłości ojczyzny. I kiedy wołali „Niech żyje nasz Plac!”, brzmiało to zupełnie tak, jakby wołali „Niech żyje Ojczyzna!”. Płonęły im oczy, mocno biły serca.

      Boka mówił dalej:

      – Nie będziemy czekali, aż oni przyjdą do nas, uprzedzimy ich i sami pójdziemy do Ogrodu Botanicznego.

      W

Скачать книгу