Tajemniczy pamiętnik. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Tajemniczy pamiętnik - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 2
– Obywatel nie widzi czerwonego światła?
– Przepraszam, nie zauważyłem. Zamyśliłem się.
– Takie zamyślenie się kosztuje dziesięć złotych. A na przyszłość niech się obywatel nie zamyśla na ulicy, bo może obywatel wylądować w szpitalu.
Wroński zapłacił mandat i, z przyzwyczajenia, zatrzymał się przed wystawą Klubu Międzynarodowej Książki i Prasy. Był zły na siebie. Szkoda mu było tych dziesięciu złotych. Prawie obiad dziennikarski. Niech szlag trafi tego drania! Nie dosyć, że zabrał mu Agnieszkę, to jeszcze… Gdyby w tej chwili spotkał Gernera, to chyba doszłoby do bijatyki.
Kiedy skręcał w Foksal, posłyszał znajomy głos. Dopędził go Andrzej Rowicki.
– Stachu, bój się Boga, gdzie tak lecisz? Nie mogę za tobą nadążyć. I dlaczego masz taką wściekłą minę? Wyglądasz, jakbyś miał zamiar kogoś zamordować.
– Prawie zgadłeś. Czy wiesz, że przed chwilą milicjant zabrał mi dziesięć złotych?
– Za nieprzepisowe przechodzenie przez jezdnię?
– Właśnie.
– Trzeba myśleć o czerwonym światełku, a nie o niebieskich migdałach.
– Widzę, że ci humorek dopisuje – uśmiechnął się Wroński.
– Nie narzekam, a zresztą czyś ty kiedy widział, żeby mi humor nie dopisywał. Słuchaj no, Stachu, a może ty nie masz forsy? Postawię ci obiad, bo jeżeli mnie mój reporterski węch nie myli, to posuwasz do Stowarzyszenia, aby pokrzepić nadwątlone siły?
– Cóż to, wygrałeś w toto–lotka? – zdziwił się Wroński. Wiedział, że Andrzej zawsze był bez grosza i pożyczał po parę groszy, od kogo się dało.
Rowicki potrząsnął głową.
– Nie, nie przesadzajmy. Jakbym wygrał w toto–lotka, tobym teraz siedział we własnym wartburgu. Po prostu spotkałem w Alhambrze kochającego wujaszka, od którego udało mi się uzyskać długoterminową pożyczkę w wysokości stu złotych. A ponieważ nie lubię wydawać pieniędzy w samotności, więc zapraszam cię na jedną wódkę.
– Wiesz przecież, że ja nie piję.
– A kto mówi o piciu? Powiedziałem, że zapraszam cię na jedną wódkę. No, chodź, chodź, szkoda czasu.
W Stowarzyszeniu Wroński chciał wziąć kartkę na dziennikarski obiad, ale Rowicki pociągnął go za rękaw.
– Daj spokój z dziennikarskimi obiadkami. Zamówimy sobie coś z karty. Mam ochotę na jakiś gustowny bryzolik z pieczarkami albo może być udko niezbyt zabiedzonej kaczuszki. Co ty na to? Wujowa setka powinna nam starczyć.
Wroński uśmiechnął się.
– Wiesz, Andrzej, że ty jesteś niepoprawny! Jak poczujesz parę złotych w kieszeni, to ci się wydaje, że cały świat do ciebie należy. A ta nieszczęsna setka nie trwa przecież wiecznie. Trzeba pamiętać o przyszłości, choćby nawet o tej najbliższej.
– Nic nie trwa wiecznie – powiedział sentencjonalnie Rowicki. – A jeśli chodzi o przyszłość, to niech się o nią martwi kto inny, ja nie mam najmniejszego zamiaru. Powiedz mi, co komu kiedy przyszło z tego, że myślał o przyszłości. Są to rozważania melancholijne i nieproduktywne, źle wpływają na samopoczucie i zatruwają ludziom życie. Cieszyć się trzeba chwilą obecną, a co będzie jutro…? Kto by się tym kłopotał?
Usiedli przy stoliku i zamówili wódkę i przekąski. Wroński silił się na dobry humor, ale co pewien czas wracał melancholijny nastrój. Wszystko przypominało mu Agnieszkę. Tyle razy byli tu razem na obiedzie, na kolacji, spędzali tu ostatniego sylwestra.
Andrzej uważnie obserwował przyjaciela.
– Coś ty dzisiaj taki przegrany? – spytał w końcu. – Ciągle jeszcze tamta historia? Pluń na to wszystko. Szkoda zdrowia. Napij się wódki i nie myśl o głupstwach. Co było, to było, a teraz będzie co innego. Nie ma się czym przejmować.
Umilkł, bo właśnie kelnerka stawiała przed nimi barszcz z pasztecikami.
Wroński z serdecznym uśmiechem spojrzał na przyjaciela. Lubił tego chłopaka. Andrzej miał dużo wad: był szalenie lekkomyślny, chętnie zaglądał do kieliszka, nie darował żadnej ładniejszej dziewczynie, był cyniczny, nie zawsze przestrzegał zasad ogólnie przyjętej etyki. Miał jednak tyle osobistego uroku, że ludzie łatwo wybaczali mu wady. Był wszechstronnie uzdolniony, a do dziennikarstwa miał po prostu talent. Jeśli tylko decydował się zrezygnować z wrodzonego lenistwa, to natychmiast dystansował wszystkich swoich kolegów redakcyjnych. Niestety, chwile pracowitości nawiedzały go nader rzadko i to utrudniało mu zrobienie tak zwanej kariery. Zresztą nie dbał zbytnio, żeby sobie zdobyć w swym zawodzie mocną pozycję. Żył chwilą bieżącą, nie troszcząc się o jutro. Komuś obserwującemu go z boku mogło się nawet wydawać, że to jest chłopak, którego dni są policzone, że on o tym wie i pragnie wziąć z życia, co tylko się da, teraz, zaraz, natychmiast. A przecież Andrzej był zupełnie zdrowy. Właściwie nic mu nie brakowało, z wyjątkiem odrobiny rozsądku.
Zjedli sałatkę i Andrzej nalał drugi kieliszek. Spytał:
– Byłeś dzisiaj w redakcji?
– Byłem. Wyobraź sobie, że Kazik gwałtem wysyła mnie do Augustowa. Jadę dzisiaj na noc.
– Do Augustowa? Cóż tam będziesz robił?
Wroński niecierpliwie wzruszył ramionami.
– A… Mam napisać reportaż z fabryki obuwia.
– Widzę, że nie zachwyca cię ta perspektywa.
– A ciebie zachwycałaby?
– Czekaj, czekaj… – Andrzej ugryzł kawałek pasztecika i zamyślił się. – A jak byś się zapatrywał na to, żebym ja, zamiast ciebie, pojechał do Augustowa?
Wroński spojrzał zdumiony. Wypili tylko po dwie małe wódki i nie było mowy o tym, żeby Andrzej się wstawił.
– Naprawdę chciałbyś za mnie pojechać?
– Naprawdę.
– I napiszesz reportaż z fabryki butów?
– Dlaczegóż by nie. Taki sam dobry temat jak każdy inny.
– Wiesz, że mam cię ochotę uściskać – powiedział Wroński. – Nie wyobrażasz sobie nawet, jak bardzo nie chciało mi się jechać. Chyba postawię ci kolację w Bristolu.
– Chętnie, ale to jak już wrócę. Na razie zapłaćmy rachunek i chodźmy. Musimy wpaść do redakcji, powiedzieć szefuńciowi o tej zmianie. Przypuszczam, że się zgodzi.
– Oczywiście. Ale powiedz mi, kochany… – Wroński pochylił