.
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу - страница 5
– Zapewne zdziwił cię mój telefon – powiedziała, nie patrząc na niego.
Uśmiechnął się niewyraźnie.
– No cóż. Wydaje mi się, że nadal jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Różnie się ludziom życie układa. Jeżeli mogę ci w czymś dopomóc, będę się bardzo cieszył.
Przez chwilę w milczeniu paliła papierosa.
– Widzisz, Stachu, to wszystko nie jest takie proste. Wiem, że wyrządziłam ci dużą krzywdę, ale… – Nagle chwyciła go kurczowo za rękę i zaczęła mówić cichym, przyspieszonym głosem. – Boję się, bardzo się boję, że stanie się coś strasznego. Jestem zupełnie sama, zupełnie sama… Nie mogę już dłużej…
Spojrzał na nią zdziwiony.
– Nie rozumiem, a twój…
W tej chwili do ich stolika podszedł energicznym krokiem wysoki brunet o śniadej twarzy południowca. Można go było wziąć za Włocha czy Hiszpana. Czarne włosy lśniły od brylantyny, a górną wargę ozdabiał wąziutki wąsik.
– Bardzo państwa przepraszam – powiedział głębokim, miękkim barytonem. – Agnieszko, Edmund czeka w Grand Hotelu. Ma do ciebie coś pilnego. Prosił, żebyś natychmiast przyjechała. Wóz mam tutaj przed kawiarnią.
– Może jednak… – powiedział Wroński.
Wyciągnęła do niego rękę.
– Niestety, muszę już iść. Nie gniewaj się. Przepraszam. Zadzwonię do ciebie.
Wyszli.
Przez pewien czas Wroński siedział osowiały, wpatrując się w filiżankę z niedopitą kawą. Wreszcie wzruszył ramionami i poprosił o rachunek.
Szedł wolno Marszałkowską w kierunku placu Zbawiciela. Był zły na siebie. Po diabła zgodził się na to spotkanie? Co go teraz obchodzą sprawy byłej żony? A jednak los Agnieszki ciągle nie był mu obojętny. Potrzebowała jego pomocy. Nie zdążyła tylko powiedzieć, o co chodzi. Ten facet… Co za podejrzliwy typ! A może powinien był pojechać za nimi do Grand Hotelu? Tak, powinien był pójść za nimi. To wszystko wyglądało jakoś dziwnie. Agnieszka najwyraźniej czegoś się bała. Do licha, nie powinien jej tak zostawić.
Zawrócił, przebiegł na drugą stronę ulicy i wszedł w Wilczą. Do Grand Hotelu miał niedaleko.
Szatniarz z pewnym zainteresowaniem spojrzał na zadyszanego gościa.
W kawiarni ich nie było. W restauracji także nie. Przed hotelem stało kilka wozów, ale żaden z nich nie przypominał nawet moskwicza Gernera.
Wroński wrócił do szatni.
– Nie widział pan takiego wysokiego, eleganckiego bruneta w towarzystwie pani w beżowym płaszczu?
– Dużo jest na świecie wysokich brunetów – powiedział flegmatycznie szatniarz, nie przestając jeść bułki z kiełbasą.
– Niedawno tu byli. Może jakieś piętnaście, dwadzieścia minut temu.
Szatniarz ruszył mocniej grdyką, przełykając duży kęs.
– Nie widziałem. A ta pani była ładna?
– Bardzo ładna. Średniego wzrostu szatynka, w beżowym płaszczu.
– Nie widziałem.
Wroński wybiegł na ulicę. Rozejrzał się dokoła bezradnie. Nie wiedział, co ma robić. Przecież nie pojedzie do nich do mieszkania. To nie miałoby najmniejszego sensu. Naraziłby się tylko na to, że Gerner wyrzuciłby go za drzwi. Nie, nie, tego nie może zrobić. A jeżeli Agnieszce grozi jakieś niebezpieczeństwo? Bała się. Czegoś się bała, ale czego? A może kogo? Gernera? To typ człowieka gotowego na wszystko, mogącego nawet zamordować z zimną krwią. Dlaczegóż miałby zagrażać Agnieszce? Nonsens.
– Mam roztrzęsione nerwy i pozwalam galopować fantazji – mruknął Wroński. – Trzeba się uspokoić.
Hożą doszedł do Alei Ujazdowskich i tam wsiadł w sto dwadzieścia pięć. Postanowił wrócić na Mokotów.
W domu skonstatował bez zachwytu, że szwagier wrócił już ze szpitala.
Antoni był typowym pyknikiem. Średniego wzrostu, tęgawy, z wyraźnie rysującym się brzuszkiem, robił wrażenie człowieka zadowolonego z życia i z otaczającego go świata. Z okrągłej, rumianej twarzy nie schodził optymistyczny, pełen życzliwości uśmiech, który wywierał zbawczy wpływ na pacjentki. Kulicki zarabiał dobrze i świadomość posiadanych dóbr materialnych dodawała mu jeszcze pewności siebie, którą i tak obdarzyła go natura. Był ruchliwy, żywy, pełen wigoru i mimo iż dość dawno przekroczył już czterdziestkę, ciągle uważał się za młodzieńca. Dobre samopoczucie psuła mu nieco, powiększająca się w sposób zatrważający, łysina, ale i tę sprawę potrafił sobie wyperswadować w sposób pogodny, dochodząc do wniosku, że mężczyzna jego typu niedobrze wyglądałby z bujną czupryną.
Posłyszawszy jakieś szmery, Antoni wybiegł do hallu i nieco zbyt hałaśliwie powitał szwagra.
– Jak się masz, Stasiu, kochany, jak się masz! Co u ciebie? Co tam słychać?
– Ano, nic specjalnego – powiedział Wroński. – Jakoś się żyje.
Antoni pociągnął go do gabinetu.
– Chodź, chodź, napijemy się po kieliszku wermutu. Dzisiaj od samego rana mam ochotę na wermut. Nie wiem, co mi się stało.
Usadowił Wrońskiego w fotelu i wyjął z baru butelkę i kieliszki.
– Twoje zdrowie, Stasiu. Za pomyślne zrealizowanie planów. À propos, jak tam sprawy mieszkaniowe?
– Staram się. Myślę, że coś z tego powinno niedługo wyjść.
– Nie myśl, że chcę się ciebie jak najprędzej pozbyć – powiedział prędko Antoni. – Wiesz przecież, że cię bardzo lubię. No, i na szczęście mogę sobie pozwolić na dość duże mieszkanie. Ale rozumiem, że ciebie to musi krępować i dlatego…
– Nie tłumacz się – uśmiechnął się Wroński. – Wyprowadzę się, i to niedługo.
Antoni wypił wermut i chrząknął.
– Nie chcę ci, mój drogi, już tym wszystkim głowy suszyć, bo wiem, że to są bardzo niemiłe sprawy, ale muszę ci powiedzieć, że jesteś ciężki frajer. Ja bym na twoim miejscu nie zostawił im mieszkania bez żadnego ekwiwalentu. No, jak to może być, do diabła? Żeni się facet z twoją żoną, zabiera ci mieszkanie i nawet kawalerki ci nie kupi? Niechby on na mnie trafił. Już ja bym mu dał szkołę. W życiu nie można być taką ciepłą kluchą, bo cię ludzie zjedzą z kościami. A i to ci jeszcze powiem, że…
– Dajmy temu spokój – przerwał mu Wroński, który znał już na pamięć te przemówienia Antoniego.
– Dobra,