Millennium. David Lagercrantz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Millennium - David Lagercrantz страница 6
Czuł, że mu nie uwierzyła, tym bardziej że na pewno był blady i miał mgliste spojrzenie. Najchętniej znów upadłby na podłogę i zaczął wzywać pomocy. Zamiast tego z niespodziewaną mocą w głosie dodał:
– Adwokat jutro rano przylatuje do Dżakarty.
Nie miał pojęcia, skąd mu się wzięła Dżakarta. Wiedział tylko, że komunikat jest wystarczająco konkretny i dziwny, żeby uznać go za prawdę.
– Okej, rozumiem – odparła Harriet tonem, który bardziej pasował do jej pozycji, i poszła.
Kiedy byli pewni, że zniknęła z pola widzenia, ruszyli dalej do jego gabinetu.
Gabinet był świętością. Zawsze zamykał drzwi, nikt z osadzonych nie mógł przebywać w środku, a tym bardziej korzystać z telefonu. Ale właśnie tam zmierzali i przy odrobinie szczęścia lub pecha chłopcy z centrali monitoringu zdążyli już zobaczyć, że po zamknięciu drzwi przeszli na stronę personelu. To zaś znaczyło, że w każdej chwili mogą zacząć przychodzić ludzie i pytać, co jest grane. Cokolwiek się stanie, nie będzie dobrze. Musiał coś zrobić. Dotknął paska. A jednak nie włączył alarmu. Za bardzo się wstydził, a może, chcąc nie chcąc, był też zafascynowany. Zaciekawiony. Co też ona wymyśli?
Otworzył drzwi kluczem i wpuścił ją do środka. Nagle dotarło do niego, jak beznadziejne jest to wnętrze. Czy to nie żałosne – zwłaszcza po tym, jak został nazwany synkiem mamusi – że na tablicy powiesił duże zdjęcia mamy, nawet większe od tych przedstawiających Vildę. Już dawno powinien był je zdjąć, posprzątać, złożyć wypowiedzenie i nigdy więcej nie mieć do czynienia z kryminalistami. A tymczasem stał tu. Zamknął drzwi, a Lisbeth Salander posłała mu mroczne, zdeterminowane spojrzenie.
– Mam problem – oznajmiła.
– Jaki?
– Ty nim jesteś.
– W jakim sensie?
– Jeśli cię wypuszczę, uruchomisz alarm. Ale jeśli zostaniesz, zobaczysz, co robię, a to też nie będzie dobre.
– Popełnisz przestępstwo? – zapytał.
– Prawdopodobnie – odparła.
Alvar pomyślał, że albo znowu coś przeskrobała, albo kompletnie jej odbiło.
Po raz trzeci albo czwarty uderzyła go w splot słoneczny. Znowu się skulił, próbował złapać oddech i czekał na kolejne ciosy. Jednak Salander tylko się nachyliła, błyskawicznym ruchem zdjęła mu pasek i położyła go na biurku. Alvar mimo bólu wypiął pierś i spojrzał z nienawiścią.
Wyglądało to tak, jakby mieli się na siebie rzucić i rozpocząć bójkę. Ale ona rozbroiła go po raz kolejny. Zerknęła na tablicę.
– Tam na zdjęciu to twoja matka? – spytała. – Matka, którą uratowałeś?
Nie odpowiedział. Wciąż rozważał, czy się na nią rzucić.
– To twoja mama? – zapytała raz jeszcze, a on pokiwał głową. – Umarła?
– Tak.
– Ale jest ważna?
– Zgadza się.
– No to zrozumiesz. Muszę zdobyć informacje, a ty mi na to pozwolisz.
– Dlaczego miałbym to zrobić?
– Bo już pozwoliłeś na to, żeby wszystko zaszło za daleko. W zamian pomogę ci zniszczyć Benito.
– Ona jest bezwzględna.
– Ja też – odparła.
Może miała rację. Już pozwolił, żeby sprawy zaszły za daleko. Wpuścił ją do gabinetu, kłamał, blefował. Nie miał zbyt wiele do stracenia i kiedy poprosiła go o hasło do komputera, podał je. Patrzył na jej dłonie. Był oczarowany, kiedy tak obserwował, jak błyskawicznie biegają po klawiaturze. Początkowo nie działo się nic szczególnego – po prostu skakała po stronach internetowych różnych obiektów w Uppsali, szpitala akademickiego i uniwersytetu.
Długo, bardzo długo błądziła pozornie bez celu i dopiero kiedy natrafiła na przestarzałą witrynę placówki o nazwie Instytut Genetyki Medycznej, zatrzymała się i wpisała kilka komend. Ekran zgasł. Zrobił się czarny, Salander zaś przez krótką chwilę była kompletnie nieruchoma. Niczym skała. Po chwili ciężko odetchnęła, a jej palce się zawahały, jak u pianistki, która się przygotowuje do zagrania trudnego fragmentu.
Zaczęła z niewiarygodną szybkością stukać w klawisze – na czarnym ekranie pojawiły się rzędy białych cyfr i liter, a potem komputer zaczął pisać sam. Wyrzucał na ekran znaki, niezrozumiałe kody i komendy. Alvar rozumiał tylko pojedyncze angielskie słowa: connecting database, search, query i response, a potem niepokojące bypassing security. Krótką chwilę czekała niecierpliwie i bębniła palcami o blat. Nagle wykrzyknęła: „Kurwa!”. Na ekranie pojawiła się ramka z napisem ACCESS DENIED. Spróbowała jeszcze raz i jeszcze, aż w końcu coś się zadziało – wyglądało jak fala, ruch do wewnątrz. Potem mignęły kolory. Na ekranie zaświecił zielony napis ACCESS GRANTED i zaczęły się dziać rzeczy, o których Alvar nawet nie wiedział, że są możliwe. Wyglądało to tak, jakby została wessana w tunel czasoprzestrzenny i wyszła z niego do cyberświatów z innej epoki, jeszcze na długo przed internetem.
Przeglądała skany starych dokumentów i listy z nazwiskami napisanymi na maszynie albo piórem kulkowym. Poniżej widniały kolumny cyfr i notatki – domyślał się, że to wyniki analiz i testów. Kilkakrotnie dostrzegł na dokumentach stemple oznaczające klauzulę tajności. Wśród nazwisk zobaczył własne, a także liczne orzeczenia. Jakby zamieniła komputer w wężowe stworzenie, poruszające się bezgłośnie przez ukryte archiwa i pozamykane krypty. Trwało to godzinami. Pracowała i pracowała.
Nie potrafił pojąć, co robiła, wiedział jedynie, że nie znalazła tego, czego szukała. Widać to było w jej mowie ciała i w tym, jak mamrotała. Po czterech i pół godziny dała za wygraną, a on westchnął z ulgą. Musiał iść do toalety. A potem jechać do domu, zastąpić ciotkę, zajrzeć do Vildy, zasnąć i zapomnieć o bożym świecie. Tyle że Lisbeth kazała mu siedzieć spokojnie i zamknąć mordę. Miała jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Po raz kolejny ekran zgasł, a ona zaczęła wpisywać komendę za komendą. Alvar ku swojemu przerażeniu zdał sobie sprawę, że zamierzała się dostać do więziennego systemu komputerowego.
– Przestań – powiedział.
– Nie lubisz dyrektora więzienia, prawda?
– To nie ma znaczenia.
– Ja też go nie lubię – odparła i zaczęła