Imię róży. Wydanie poprawione przez autora. Умберто Эко

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Imię róży. Wydanie poprawione przez autora - Умберто Эко страница 27

Imię róży. Wydanie poprawione przez autora - Умберто Эко

Скачать книгу

podczas gdy jeden szedł od celi do celi, wykrzykując: Benedicamus Domino45, na co każdy odpowiadał: Deo gratias46.

      Wilhelm i ja trzymaliśmy się obyczaju benedyktyńskiego: w mniej niż pół godziny byliśmy gotowi stawić czoło nowemu dniu, więc zeszliśmy do chóru, gdzie mnisi, leżąc krzyżem na posadzce i recytując pierwsze piętnaście psalmów, oczekiwali już na przyjście nowicjuszy prowadzonych przez swojego przełożonego. Wtedy wszyscy zasiedli w stallach i chór zaintonował: Domine labia mea aperies et os meum annuntiabit laudem tuam47. Głos wzniósł się pod sklepienie kościoła niby korna prośba dziecięcia. Dwaj mnisi wspięli się na ambonę i zaczęli psalm dziewięćdziesiąty czwarty, Venite exultemus48, po którym nastąpiły dalsze, dla tego oficjum przypisane. Poczułem żar odnowionej wiary.

      Mnisi byli w stallach, sześćdziesiąt postaci jednakich za sprawą habitów i kapturów, sześćdziesiąt cieni mizernie oświetlonych płomieniem z wielkiego trójnogu, sześćdziesiąt głosów śpiewających na chwałę Najwyższego. I słysząc tę rzewną harmonię, tę zapowiedź rozkoszy rajskich, zadawałem sobie pytanie, czy naprawdę opactwo jest miejscem mrocznych tajemnic, bezprawnych prób ich odsłonięcia, miejscem pełnym posępnych zagrożeń. Albowiem w tym momencie jawiło mi się jako zgromadzenie strzegące cnoty, relikwiarz wiedzy, arka roztropności, wieża mądrości, szaniec łagodności, bastion mocy, trybularz świętości.

      Po psalmach przystąpiono do czytania Pisma Świętego. Niektórzy z mnichów kołysali się z senności i jeden z tych, którzy czuwali w ciągu nocy, chodził pomiędzy stallami z maleńką lampką, żeby budzić pogrążonych we śnie. Jeśli ktoś został przyłapany na drzemce, za karę brał lampkę i kontynuował obchód. Podjęto śpiew dalszych sześciu psalmów. Po czym opat dał swoje błogosławieństwo, hebdomadariusz odmówił modlitwy, wszyscy pokłonili się w stronę ołtarza w minucie skupienia, której słodyczy nie pojmie nikt, kto nie przeżył godzin mistycznego uniesienia i intensywnego wewnętrznego spokoju. Wreszcie, nasunąwszy z powrotem kaptury na twarze, wszyscy usiedli i zaintonowali uroczyście Te Deum. Również ja chwaliłem Pana, albowiem uwolnił mnie od moich zwątpień, bym wyzbył się poczucia niepewności, w które pogrążył mnie pierwszy dzień pobytu w opactwie. Jesteśmy istotami wątłymi, powiedziałem sobie, i również wśród mnichów oddanych Bogu i nauce szatan rozsiewa drobne zawiści, drobne niechęci, lecz jest to dym, który rzednie od gwałtownego wichru wiary, kiedy tylko wszyscy zgromadzą się w imię Ojca i zstępuje pośród nich Chrystus.

      Między jutrznią a laudą mnich nie wraca do celi, chociaż jest jeszcze głęboka noc. Nowicjusze idą ze swoim przełożonym do kapitularza studiować psalmy, niektórzy z mnichów pozostają w kościele, by uporządkować naczynia kościelne, większość zaś przechodzi, pogrążona w medytacji, na dziedziniec klasztorny, i tak właśnie postąpiliśmy my, Wilhelm i ja. Słudzy nie wstali jeszcze i spali sobie, kiedy przy ciemnym niebie wracaliśmy do chóru na laudę.

      Znowu przystąpiono do śpiewania psalmów, a jeden z tych przewidzianych na poniedziałek w szczególny sposób pogrążył mnie w poprzednich trwogach: „Rzekł niesprawiedliwy sam w sobie, że będzie grzeszył, nie masz bojaźni Bożej przed oczyma jego, albowiem zdradliwie działał przed obliczem Jego, tak że się znalazła nieprawość jego w nienawiści”. Wydało mi się złą przepowiednią, że na ten właśnie dzień reguła przepisała napomnienie tak straszliwe. I nie ukoiłem bicia serca nawet po psalmach pochwalnych ani po czytaniu Apokalipsy; stanęły mi przed oczyma postacie z portalu, które wczorajszego dnia tak ujarzmiły moje serce i spojrzenie. Ale po responsorium, hymnie i ustępie z Biblii, kiedy zaczynało się śpiewanie Ewangelii, spostrzegłem za oknami chóru, dokładnie nad ołtarzem, bladą jasność, która rozświetliła rozmaitymi kolorami witraże, dotąd obumarłe w mroku. Nie nastał jeszcze brzask, który zatriumfuje podczas prymy, dokładnie kiedy zaśpiewamy: Deus qui est sanctorum splendor mirabilis49Iam lucis orto sidere50. Była to zaledwie pierwsza, żałosna zapowiedź zimowego świtu, lecz i to wystarczyło; dla pokrzepienia mojego serca wystarczał zwiewny półcień, który wypierał teraz z nawy nocne ciemności.

      Śpiewaliśmy słowa Bożej Księgi i kiedy świadczyliśmy Słowu, które zstąpiło, by oświecić narody, wydało mi się, że dzienna gwiazda w całym swoim blasku bierze świątynię w posiadanie. Światło, jeszcze nieobecne, wydawało się jaśnieć w słowach hymnu niby mistyczna lilia, która rozchyla się, wonna, między łukami krzyżowego sklepienia. „Dzięki ci, Panie, za tę chwilę niewypowiedzianej radości – modliłem się w milczeniu; i rzekłem w sercu moim: – A ty, głupcze, czego się lękasz?”

      Nagle jakaś wrzawa dobiegła naszych uszu od strony północnych drzwi. Zadałem sobie pytanie, jakże to się dzieje, że słudzy, gotując się do pracy, zakłócają w ten sposób święte obrzędy. W tym momencie weszli trzej świniarze z przerażeniem na twarzach, zbliżyli się do opata i szepnęli mu coś na ucho. Opat najprzód uspokoił ich gestem, jakby nie chciał przerywać nabożeństwa; ale wtargnęli inni słudzy, okrzyki stały się donioślejsze: „Tam jest człowiek, martwy człowiek!” – mówi ktoś, a inni: „To mnich, czyż nie widziałeś obuwia?”

      Oranci zamilkli, opat opuścił pospiesznie kościół, dając klucznikowi znak, by szedł za nim. Wilhelm też ruszył, ale teraz i inni mnisi opuszczali swoje stalle i pędzili na zewnątrz.

      Niebo było już jasne, a okrywający ziemię śnieg jeszcze bardziej rozświetlał równię. Na tyłach chóru, przed chlewami, gdzie od poprzedniego dnia królowała wielka kadź ze świńską krwią, coś jakby krzyż sterczało nad krawędź naczynia, niby dwa wbite w ziemię kołki, które dość okryć łachmanami, by straszyły ptaki.

      Były to jednak dwie ludzkie nogi – nogi człowieka wepchniętego głową w dół do kadzi z krwią.

      Opat polecił wydobyć z haniebnego płynu trupa (żaden bowiem żywy człek nie mógłby pozostawać w takiej sprośnej pozycji). Świniarze podeszli z wahaniem do kadzi i brukając się posoką, wydobyli nieszczęsne krwawe szczątki. Zgodnie z tym, co powiedziano mi przedtem, mieszana należycie zaraz po zlaniu do naczynia i pozostawiona na chłodzie krew nie zakrzepła, natomiast teraz warstwa pokrywająca trupa zaczęła już zastygać, nasączając szaty, czyniąc twarz nierozpoznawalną. Podszedł sługa ze skopkiem wody i chlusnął nią na głowę mizernych szczątków doczesnych. Inny pochylił się ze szmatką, by otrzeć twarz. I oto naszym oczom ukazało się blade oblicze Wenancjusza z Salvemec, mędrca w kwestiach greckich, z którym rozmawialiśmy po południu nad kodeksami Adelmusa.

      – Być może Adelmus popełnił samobójstwo – rzekł Wilhelm, wpatrując się w twarz Wenancjusza – lecz nie sposób nawet pomyśleć, by ten tu zdołał dźwignąć się przypadkiem na krawędź kadzi i niechcący wpaść do niej.

      Podszedł opat.

      – Bracie Wilhelmie, jak widzisz, coś dzieje się w opactwie, coś, co wymaga całej twojej roztropności. Lecz zaklinam cię, działaj szybko!

      – Czy był w chórze podczas nabożeństwa? – spytał Wilhelm, wskazując palcem trupa.

      – Nie – odparł opat. – Dostrzegłem, że jego stalla była pusta.

      – Nie brakowało

Скачать книгу


<p>45</p>

Chwalmy Pana (łac.).

<p>46</p>

Bogu niech będą dzięki (łac.).

<p>47</p>

Panie, otwórz wargi moje, niechaj głoszą Twoją chwałę (łac.).

<p>48</p>

Pójdźcie, radujmy się (łac.).

<p>49</p>

Bóg, który jest cudownym blaskiem świętych (łac.).

<p>50</p>

Już zajaśniała gwiazda poranka (łac.).