Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2 - Zbigniew Nienacki страница 19
Zdarzyło się jednak, że najstarsza córka Jaroszów poszła do Pierwszej Komunii i otrzymała od proboszcza Mizerery obrazek święty z własnym imieniem i nazwiskiem. Ów obrazek zawiozła Jaroszowa do Bart, do ramiarza, prosząc go, aby go oprawił w szkło i ramki drewniane, ponieważ obrazek chciała zawiesić na honorowym miejscu w swym mieszkaniu. Oprawa i szkło nie kosztowały wiele, ale był to ten okres w miesiącu, gdy Jaroszowa pożyczała od ludzi pieniądze. Ramiarz miał lat sześćdziesiąt, Jaroszowa wydawała mu się młoda, bo w rzeczy samej liczyła sobie tylko trzydzieści pięć lat. Zaproponował więc Jaroszowej, aby mu dała za oprawę to, co ma pod sukienką. Nie musiała Jaroszowa nawet majtek zdejmować, bo ich nie nosiła, ale zaraz ochoczo poszła z ramiarzem na zaplecze jego warsztatu i tam zapłaciła za usługę na starej kanapce. Odtąd dwa razy w tygodniu jeździła autobusem do Bart po zakupy i zawsze wstępowała na pół godziny do ramiarza, gdzie na zapleczu jego warsztatu podciągała spódnicę za niewielką sumę pieniędzy. Zasmakował w tym Lucyna Jaroszowa, bo do tej pory nikt jej jeszcze za podobne sprawy nie płacił, a niektórym kobietom bardzo imponuje, gdy mogą otrzymać pieniądze za coś, co inne dają za darmo. A ponieważ po zrobieniu zakupów i spędzeniu owej „pół godziny” z ramiarzem pozostawało jeszcze sporo czasu do odjazdu autobusu, tedy zaproponowała staremu, aby jeszcze jakiegoś kolegę wynalazł na drugie pół godziny. Nie było o to trudno, bo po sąsiedzku z ramiarzem miał warsztat stary szewc. Od niego brała już jednak nieco więcej pieniędzy. Odtąd zawsze wracała do Skiroławek z siatką pełną zakupów. Przestała wtedy pożyczać pieniądze od ludzi w wiosce, a nawet oddała dawne długi i dumnie głowę nosiła, bo wydawało się jej, że stała się mądrzejsza od innych i przez to w jakiś sposób wywyższona. Nie każda bowiem kobieta znalazła takie miejsce, gdzie wystarczyło podciągnąć kieckę i położyć się na kanapce, odleżeć na niej godzinę lub dwie, aż skończy się głośne sapanie dwóch, a niekiedy trzech starych mężczyzn, i już miała pełną siatkę zakupów. Do owych mężczyzn odnosiła się życzliwie i gdy któryś z nich zbytnio się zasapał, zawsze go serdecznie poklepała po plecach, pocieszając: „drugim razem pójdzie ci lepiej”. Bo w rzeczy samej po swojemu ich polubiła, a szczególnie dla niej miłą była ich lubieżność i żarłoczna zachłanność na jej wdzięki, jak ją podmacywali i jak ją oglądali, przez co także czuła się wywyższona nad inne, że stanowi tak smakowity kęsek.
W tym stanie rzeczy, gdy zjawił się u Jaroszów Leon Kruczek z półlitrówką wódki, wyganiała go krzycząc, że nie pozwoli, aby jej męża rozpijał, przez co Kruczek rozumiał, że w nim nie gustuje. Próbował różnych sposobów, aby ją znowu ku sobie dobrze usposobić, rozgłosił, że się ze Skiroławek wyprowadza, więcej go już tu nikt nie zobaczy, dom swój sprzeda i przeniesie się do brata w mieście, gdzie otrzyma pracę i mieszkanie. W rzeczy samej znalazł kupca na dom, niejakiego Grzegorza Bułę, murarza z Trumiejek. A że wszystkie te sposoby nie robiły na Lucynie Jarosz żadnego wrażenia, Kruczek opuścił się w pracy i zaczął nawet w południe nachodzić mieszkanie Jaroszów, aby choć raz włożyć jej rękę pod sukienkę i od razu trafić na ową sprawę. Wyrzucała go za drzwi Jaroszowa i nie dała się dotykać, ale oko odtrąconego mężczyzny bywa niekiedy bystre jak oko orła bielika. Zapamiętał Kruczek, że regularnie dwa razy w tygodniu jeździ Jaroszowa do Bart, nie pożycza od nikogo pieniędzy, co siłą rzeczy znaczy, że w Bartach się puszcza za pieniądze. Żadna kobieta takiej obelgi nie zniesie, nawet jeśli to prawda. Umyśliła więc sobie Jaroszowa zemstę na dawnym kochanku i wspomniała mężowi, że Kruczek ją w domu nachodzi i propozycje różne czyni, umówił się z nią nawet o trzeciej w młodniku nad jeziorem, hen, za domem doktora Niegłowicza. Oburzył się Paweł Jarosz, że przyjaciel, który dawniej do niego co drugi dzień z pół litrem przychodził, żonę mu teraz chce wykorzystać. „Idź na to spotkanie — powiedział do żony — a my już go tam dopadniemy”. Poszedł Leon Kruczek na umówione spotkanie i ona przyszła, a stało się to we wtorek, gdy doktor Niegłowicz właśnie do swego domu wrócił z ośrodka zdrowia w Trumiejkach. Uciekał z młodnika Leon Kruczek, a za nim goniło aż czterech drwali — Jarosz, Ziętek, Cegłowski i Stasiak, wszyscy czterej, co w jednym domu z Jaroszami mieszkali. Słoneczko połyskiwało na ostrzach siekier i tasaka, a Jarosz miał nóż w ręku i przedzierając się przez młodnik krzyczał, że jaja wyrżnie Kruczkowi. I byłoby się to niechybnie stało, ponieważ Jarosz miał długie nogi i szybciej biegł od Kruczka, ale ten dopadł ogrodzenia przy domu doktora, przeskoczył przez nie i, niepomny, że dwa wilczury Niegłowicza wyrywają mu mięso z łydek, wdarł się na ganek, a potem wbiegł do salonu, gdzie doktor jadł obiad. Ukląkł przed doktorem i błagał go o ratunek.
Niegłowicz wstał od stołu, wyjął z szafy swoją włoską dubeltówkę kurkową i wyszedł przed dom. Zobaczył za bramą czterech czerwonych od gonitwy drwali. Jarosz wymachiwał nożem, a inni siekierami i tasakiem. Psy rwały się do nich po drugiej stronie płotu, ale im — z takim uzbrojeniem — niestraszne były ich kły i wściekły charkot.
— Niech doktor psy zamknie, bo im się krzywda stanie — powiedział niegrzecznie Paweł Jarosz.
— Jaja chcemy wyciąć Kruczkowi — roześmiał się Stasiak.
Zdziwił się doktor nagłej odwadze Stasiaka. Sześcioro dzieci miał. To szóste, mówiono, od gajowego Widłąga. Nawet podobne było do Widłąga, gajowy wcale się tego podobieństwa nie wypierał. A przecież jak o tym powiedzieli Stasiakowi, to tylko łeb smutnie spuścił i podniósł go dopiero wtedy, gdy gajowy Widłąg dał mu papierosa, aby sobie zapalił i uspokoił nerwy. Ale w gromadzie odwagi nabrał i może zdało mu się teraz, że Jarosz wytnie jaja nie Kruczkowi, ale Widłągowi.
— Patrzcie na duży sęk na tamtej sośnie — rzekł im doktor, wskazując sosnę po drugiej stronie drogi. — Powiadają, że ze strzelby na sto kroków między oczy człowiekowi trudno trafić. Spróbuję sęk ustrzelić.
I oddał jeden bardzo głośny strzał, lecz sęk pozostał na sośnie.
— Nie trafiłem — stwierdził doktor.
I znowu długo celował, mierząc w sęk na sośnie. Drwale zaś stali za bramą i patrzyli to na strzelbę, to na sęk.
Opuścił doktor dubeltówkę.
— Szkoda kuli — rzekł. — I tak pewnie nie trafię.
Zauważył nadchodzącą Lucynę Jarosz. Kroczyła wolno na długich i pałąkowatych nogach, dumnie wypięła wielkie brzuszysko, syta zemsty i rada, że aż czterech chłopów jej cnoty broniło. W młodniku nawet nie zdążyła powiedzieć choćby jednego słowa do Kruczka, bo zaraz jej chłop i inni wyskoczyli zza krzaków, a Kruczek rzucił się do ucieczki. Wracała wolno, chciała bowiem, żeby Kruczka w międzyczasie dopadli i na śmierć go zatłukli. Myślała nawet przez chwilę, że jakby jej mąż