Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2 - Zbigniew Nienacki страница 8
Tak mówił Bruno Kriwka do cieśli Sewruka, który odpowiadał mu mową śpiewną i łagodną, z dalekich bowiem stron się wywodził. Tak mówił do Jonasza Wątrucha, którego za Baudę uważał, ale Wątruch nie umiał się uśmiechać połową twarzy ani połową twarzy krzywić, gdyż w ogóle uśmiech mało kiedy gościł na jego twarzy, a tylko powaga ogromna. Pamiętał bowiem Jonasz Wątruch, że po ziemi bezszelestnie stąpa Szatan, książę ciemności. Sztukę krzywienia się i zarazem uśmiechania chciał posiąść Otto Szulc, ale przeszkadzała mu w tym pamięć o płonących śniegach i człowieku, którego zabił dla kromki chleba. Za Baudę uznał Kriwka i Erwina Kryszczaka, ponieważ podobno on to zabił nożem księcia Reussa, ostatniego z Kawalerów Maltańskich, czym dał dowód, że zdradą trzeba płacić za czyjąś łaskawość. Ale z olbrzymów się wywodził książę Reuss, Kryszczak zaś ze średnich karzełków, tedy wciąż się wydawało Kryszczakowi, że olbrzym ciągle żyje i groźnie kiwa na niego palcem. Gdzie mógł się schronić mały karzełek, jeśli nie pod kobiecą sukienkę? „Ta przeklęta ziemia wciąż rodzi nowych olbrzymów — skarżył się Kryszczak Bruno Kriwce. — Drży ziemia, gdy idzie doktor albo syn jego, Joachim. Masz, Kriwka, za żonę tęgą kobietę, która obfite suknie nosi. Tam się schroń, jak ja to robię i w ten sposób Żytniej Babie cześć będziesz oddawał, a w „kriwe” się nie baw”.
Wkrótce wyrósł Kriwce potężny konkurent w postaci Arona Ziemby, który za króla Bartów się ogłosił. Odtąd mieli się ludzie dowiadywać o wyższości Baudów nad Bartami i o wyższości Bartów nad Baudami. Z opowiadań Ziemby wynikało, że Baudowie nigdy żadnych królów nie mieli, a jeśli któryś z nich doszedł, dzięki łaskawości Kawalerów Maltańskich, do jakichkolwiek godności plemiennych, zawsze popadał w alkoholizm. Nie było też u nich rzadkością, aby brat zaczaił się ze strzelbą na brata lub kuzyna i zazwyczaj nienawiścią darzyli tych, co im jakąkolwiek życzliwość okazali. O Ziembie zaś prawił Kriwka, że praszczur jego tajemną ścieżką przez bagna poprowadził Kawalerów Maltańskich do siedziby plemienia, gdzie wszystkich Baudów wybito co do nogi, a z domów ich nie pozostał nawet kamień na kamieniu. Każdemu olbrzymowi gotowi byli służyć Bartowie, żony swoje do nierządu nakłaniali albo sprzedawali w niewolę, najchętniej kupcom arabskim. A kiedy był czas próby i należało pójść w tę lub tamtą stronę, Bartowie szli w tamtą, a Baudowie w tę stronę, przez co ich drogi wciąż się rozchodziły i od siebie oddalały. Tym niemniej obydwaj — i Kriwka, i Ziemba — byli zdania, że tożsamość plemienną należy strzec przed obcymi, to jest uśmiechać się tylko połową twarzy i połową twarzy krzywić, aby nikt nie myślał, że jest się zadowolonym.
Nie lubił Bruno Kriwka doktora, nie lubił pisarza Lubińskiego, a także malarza Porwasza, za obcych ich uznawał i nigdy im się nie odkłaniał, ponieważ, jego zdaniem, wyżej cenili naród nad wspólnotę plemienną. I gniew Kriwkę ogarniał, kiedy wieść straszna do niego doszła, że Nepomucen Lubiński krzyk tej ziemi usłyszał na Świńskiej Łące koło dawnej szubienicy Baudów. „To moja żona krzyczała, kiedy ją biłem pięścią po głowie” — tłumaczył ludziom Kriwka, który nie chciał, aby Lubiński stał się w ten sposób Baudą i za baudyjskiego pisarza uchodził. Cóż bowiem pozostało by z Kriwki, gdyby nie jego baudyjskie pochodzenie? Kto by się nim interesował? Kto by z nim rozmawiał i słuchał jego kazań? Kto by z nim wywiady do gazet przeprowadzał i w rysach jego twarzy znamiona zaginionego ludu odnajdywał?
A jednak tego lata podczas przyjazdu do Skiroławek znowu musiał Kriwka wysłuchiwać o tym, że Lubiński krzyk tej ziemi usłyszał. Dowiedział się też, że (jak to ze starych ksiąg przeczytanych przez Lubińskiego wynikało) nie było u Baudów żadnych kapłanów zwanych „kriwe”. Wodzowie plemienni, gdy chcieli lud swój zebrać na jakieś zgromadzenie, wysyłali między nich laskę-krzywulę, „kriwą” po baudyjsku zwaną. Byłby więc Kriwka nie potomkiem kapłanów starodawnych, ale tylko człowiekiem od laski-krzywuli nazwisko swoje wywodzącym. Tedy cztery razy na wszystkie strony świata splunął Bruno Kriwka i odgrażając się Lubińskiemu natychmiast w dalszą drogę swoją dwukółką wyruszył, poszukując zaginionego ludu. Wkrótce też zapomnieli o nim ludzie, bo właśnie Kondek popadł w ogromne kłopoty i choć był bogaty, to przecież prawie przez tydzień nic nie jadł z powodu swego skąpstwa, a także przebiegłości, jak również z winy familii Gruber.
Jeszcze w styczniu otrzymał Kondek list od owej familii i zapytanie, czy może ona go w lipcu odwiedzić, aby zobaczyć miejsce, skąd się wywodzi. Spodziewając się rozmaitych drogocennych podarunków, Kondek Gruberów do siebie zaprosił, dwie izby na przyjęcie gości odmalował. A w przeddzień przyjazdu owych gości, aby się wydawać nędzarzem, który wsparcia potrzebuje, wyprowadził w pole pod las swoje dziesięć krów dojnych. Czterdzieści świń i warchlaków przeniósł do pustej chlewni cieśli Sewruka. Rozkazał też żonie swojej, aby wszelkie jadło po kątach starannie ukryła, iżby współczucie Gruberów wzbudzić. Jednego tylko nie potrafił Kondek dokonać, a mianowicie zasłonić czymś albo zgoła przenieść w inne miejsce chlewni i nowej obory, którą pobudował na miejscu rozwalającej się szopy, bo gospodarstwo po familii Gruber było jednym z uboższych w wiosce. Na koniec podwórze żółtym piaskiem wysypał, aby miały gdzie parkować zielone i czerwone ople, podobne do tego, który miał Gerard Weber. Nie jadł Kondek przez cały dzień, żonie i córkom jeść zakazał, iżby na wygłodzone wyglądały.
Stało się tedy, że w ów dzień wyznaczony zajechał na podwórze Kondka nieduży mikrobus z napisem Plewka — Reissen, co znaczyło, że mikrobus należy