mężach hutnikach, a wszystkie trzy były siostrami i urodziły się w domu, gdzie teraz mieszkał Kondek. Przywiozły Kondkowi wiele kolorowych długopisów i kilka dziecięcych bardzo ładnych śpioszków, ponieważ sądziły, że Kondek jest młodym człowiekiem i posiada małe dzieci. Miały też ze sobą aż osiem bochenków chleba, kilka paczek masła i dużo konserw mięsnych, gdyż nie śmiały żądać od Kondka, aby je także żywił. Przez trzy dni jadł Kondek coraz bardziej czerstwy chleb przywieziony przez siostry Gruber, które mu tłumaczyły, że grzechem jest chleb czerstwy wyrzucać. Ich masło smakowało Kondkowi jak margaryna, a po wieprzowinie z puszek rozbolał go brzuch. Tedy na trzeci dzień zdenerwował się Kondek i, uderzywszy pięścią w stół, kazał swej żonie, aby wydobyła z kątów boczek i słoninę, kiełbasę i zapeklowaną rąbankę, obiad jak się patrzy uwarzyła, chleb familii Gruber rozmoczyła w wodzie i kurom dała. Odebrał swoje świnie i warchlaki od cieśli Sewruka, dziesięć dojnych krów na pastwisko bliżej domu przyprowadził. Z czasem się między nimi wszystko dobrze ułożyło, siostry Gruber mogiły swych rodziców na cmentarzu w Skiroławkach odnowiły i kamyczkami z jeziora obsypały, Kondkowej pomagały przy gotowaniu obiadu, krowy doiły, świnie i warchlaki Kondka oporządzały, a niekiedy owym mikrobusem z Plewką za kierownicą (bo taką z nim miały umowę) tu i ówdzie wycieczki robiły po dalszej i bliższej okolicy. Przydarzyła się też Kondkowi rzecz dziwna, a mianowicie najmłodszą z sióstr Gruber, imieniem Hildebranda, po mężu Keile, pewnego wieczora we własnej stodole mocno na męski rożen nadział i do syta sobie wygodził, co nie zdarzyło mu się od kilku lat z własną żoną, choć była ona i dużo ładniejsza, i dużo młodsza od owej Hildebrandy Keile. Ale, jak powiadają, co obce i zagraniczne to się wydaje ciekawsze, sposobniejsze i lepsze. Tedy przy najbliższej okazji pochwalił się Kondek znajomym mężczyznom pod sklepem, jakie to ma korzyści z sióstr Gruber, że elektryczną dojarkę oszczędza i także ma męską wygodę. A tak o tym smacznie rozprawiał, że stary Erwin Kryszczak poczuł w sobie męską ciekawość ku owym kobietom i niepomny, że mu tylko jeden żółty ząb z górnego dziąsła sterczy, poszedł zaraz do sióstr Gruber i zagadał do nich w ich języku, ponieważ niemal do końca wojny u księcia Reussa na dworze w Trumiejkach służył. Najstarsza z sióstr, Anna, po mężu Traeger, zgodziła się pójść z Kryszczakiem do lasu, aby wielki kamień obejrzeć, na którym wyryty był napis o tym, że przed wieloma laty Najjaśniejszy Pan w tym miejscu wielkiego rogacza ustrzelił. „A czy pan też poluje?” — zapytała go po drodze. „Zdarza mi się — odparł Erwin Kryszczak. — Tylko że w ostatnich latach coraz trudniej mi się ze strzelby złożyć”. Zachichotała owa Anna i zapytała Kryszczaka, czy nie wstyd mu jeszcze polować, skoro już i wnuków się doczekał, bo co do niej, to ona nie ma sobie czego żałować, jako że jest wdową. Odparł jej Kryszczak, iż za przykład zawsze sobie stawia księcia Reussa, a ten był zarazem żonatym i kawalerem, i zakonnikiem, a jak wypił, to nawet staruszkom nie przepuszczał i po dworskich korytarzach je gonił. „Jakże to on mógł być i żonatym, i kawalerem, a także zakonnikiem?” — dziwowała się pani Anna. Wyznał jej Kryszczak, że tego nie rozumie, ale po księciu Reussie ma w domu papier listowy z koroną złotą i napisem także złotym, z którego wynika, że książe był nie tylko księciem, ale także rycerzem Zakonu Kawalerów Maltańskich. Tak więc razem z Kryszczakiem pamiątkowy kamień pani Anna obejrzała, a potem poszli w młodnik i stary Kryszczak kawalerską jazdę na wdowie odbył. Inni próbowali z trzecią z sióstr Gruber, ale ta będąc panienką, nawet w wieku podeszłym namówić się nie dała, co nikomu dziwne się nie zdało, ponieważ pewnych spraw niezwyczajna była. Po dziewięciu dniach siostry Gruber zasiadły z Plewką w jego mikrobusie i odjechały ze łzami w oczach, a także popłakiwała i Kondkowa, i córki Kondka, a nawet łzy obtarł i chciwy Kondek, mimo że mu jedynie kolorowe długopisy i ładne śpioszki zostały. Potem jedni drwili z Kondka i tych śpioszków, a inni mu zazdrościli męskiej wygody, jaką miał z ową Hildebrandą. Tak to już bywa w małych wioskach, że nie tylko kłamstwo i prawda, rzeczywistość i fantazja, ale i drwina, i zazdrość bywają ze sobą pomieszane jak rozmaite zielska w kapuśniaku. Zresztą nowe sprawy te starsze kurzem pokryły. Na zaproszenie pani Basieńki, żony pisarza Lubińskiego, przyjechała do niej w gościnę jej dawna koleżanka, panna Bronka, o której nieopatrznie szepnęła komuś pani Basieńka, że w nocnych lokalach pod imieniem Elwiry publicznie się rozbiera i za jedną rozbierankę sześć tysięcy bierze w gotówce; tyle, ile wiejskie kobiety otrzymują za cztery prosiaki. Oburzały się na taką niesprawiedliwość niektóre niewiasty, a i mężczyznom wydało się dziwne, że w miastach dawano tyle pieniędzy tylko za samą rozbierankę, nawet bez możliwości poklepania rozebranej baby. W związku z tym dużo było gadania wśród ludzi — i w sklepie, i przed sklepem — ale nikt dokładnie o sprawie nie mógł się wypowiedzieć, gdyż nie było śmiałka, co zapytałby wprost panią Basieńkę albo zgoła ową pannę Elwirę. Co do tej ostatniej, to przyznawano, że jest ładna, ale nieco jakby za chuda, a tak owego obnażania się nie lubiła, że przez całe dwa tygodnie pobytu w Skiroławkach, mimo upałów, zawsze w spodniach i w bluzce zapiętej pod szyję spacerowała, i nigdy jej nawet nad wodą w kostiumie kąpielowym nie widziano. Inaczej niż pani Turoń, która codziennie w miejsca ustronne acz widoczne chadzała i naga albo półnaga tam leżała, niczyjej już ciekawości nie budząc, ponieważ nawet najgłupszy z tego wnioskował, że jej za rozbieranie nikt złamanego grosza nie da, z czego wynikało, że się ta kobieta mało ceni w przeciwieństwie do panny Elwiry. Tedy za panią Turoń, gdy szła w skąpym kostiumie przez wioskę nikt się nie oglądał, a za Elwirą, choć była ubrana od stóp do głowy, każdy rad się obejrzał, ukłonił nisko i pozdrowił uprzejmie, ponieważ bardzo honorową się wydawała. Inna sprawa, że tyle pieniędzy żądać za samo rozbieranie się, to jest stanowczo za dużo. Ale słyszało się też od kobiet i dziewcząt, jak na przykład od kulawej Maryny, że ona i za żadne pieniądze publicznie by się nie rozebrała. To samo mówiła i Jaroszowa, a także i Porowa. Ale kobietom tak naprawdę nigdy wierzyć nie można, szczególnie kobietom w Skiroławkach. Do Maryny bowiem ten i ów chodził tylko z półlitrówką, od plotek o Jaroszowej głowa mogła rozboleć, a Porową widziano, jak nago biegała wokół domu, przez co pani Halinka Turlej, sołtys Jonasz Wątruch i doktor Niegłowicz pismo do sądu wnieśli, o odebranie jej prawa opieki nad dziećmi. Powiadają jednak ludzie myślący, że w żadnej sprawie nie można być do końca mądrym i prawda o ludziach nigdy nie jest dana jak na talerzu.
O tym, co powinna i czego nie powinna zawierać powieść zbójecka
Na krótko przed przyjazdem panny Elwiry zaprosił do siebie pisarz Nepomucen Maria Lubiński doktora Niegłowicza, aby mu przeczytać fragment swojej powieści zbójeckiej o pięknej Luizie, nauczycielce, która pokochała leśnego stażystę. W swoim czasie z fragmentami tej powieści zapoznał pisarz Porwasza, ale, zauważywszy jego zgorszenie, ponownie zaczął utwór przerabiać i udoskonalać, mimo nieustannych protestów pani Basieńki. Żona pisarza czuła się już zmęczona szyciem sukienek dla wiejskich kobiet i pragnęła, aby mąż wreszcie skończył powieść i otrzymał godziwe honorarium. Lecz pisarz Lubiński raz wstąpiwszy na drogę ku prawdzie, nie chciał z niej już zejść, a droga taka wymaga wyrzeczeń nie tylko ze strony pisarza, ale i jego najbliższych. Cyzelował Lubiński zdania swej prozy, szlifował je wciąż zasięgając rady Gottloba Frege, a także nieustannie konfrontując rzeczywistość literacką z otaczającym go życiem. Skoro zostało ustalone, że kochankiem pięknej Luizy miał stać się nie zwykły drwal, ale stażysta leśny — tedy Lubiński zaczął się rozglądać za prototypem owej postaci i znalazł stażystę pod dachem leśniczówki Biesy, gdzie od czerwca przebywał na stażu i zamieszkiwał w pokoiku na piętrze (naprzeciw pokoju pani Halinki) młody inżynier leśnik, pan Andrzej. Tego to człowieka pisarz często zapraszał do siebie, częstował kawą, herbatą, poił koniakiem — i wciąż wypytywał o życie, poglądy oraz marzenia.
Czy stażysta, pan Andrzej, nadawał się na kochanka pięknej Luizy, nauczycielki? Był wysokim, barczystym młodzieńcem o nieco niezgrabnych ruchach. Nos miał duży i czerwony, pokryty wągrami; oczy małe, niebieskie, łagodne.