Proxima. Stephen Baxter
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Proxima - Stephen Baxter страница 10
I właśnie gdzieś tam, w samym środku tej strefy potencjalnie śmiertelnego zagrożenia, przebywał Lex McGregor, siedemnastoletni młodzieniec. Widziała jego twarz na ekranie monitora. Leżał na wznak jak jego starsi towarzysze, spokojny, na pozór zrelaksowany, pomagając w ostatnich testach diagnostycznych.
– Wygląda jak John Glenn przed startem – odezwał się ojciec, zaglądając jej przez ramię. – Heroiczne obrazy z najlepszego okresu ludzkości z ostatnich dwustu lat. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią. Słowo daję, odwagi mu nie brakuje.
Być może, pomyślała. Podziwiała Lexa, owszem, lecz było w nim coś dziwnego, jakiś dysonans. Czasem miała wrażenie, że on też otrzymał jakieś implanty wzmacniające, przez co jego reakcje wykraczają poza normy właściwe dla człowieka. A może po prostu był zbyt młody na strach, nawet jeśli przeżył sześć lat więcej niż ona?
– Ten krajobraz śpi od miliardów lat – powiedział ojciec – od ostatniego z wielkich uderzeń, które nadały kształt planecie. Jeśli ten cholerny statek zda egzamin, krater będzie świadkiem ogni gorętszych niż te, dzięki którym powstał. Jeśli zaś nie zda…
– Wszystko powinno pójść dobrze – przerwała mu Angelia. Niezwykła kobieta-statek stała po drugiej stronie ojca. Jeden statek obserwował start drugiego… – Przeprowadziliśmy bardzo dokładne testy.
Ojciec Stef odchrząknął. Wydawał się jakiś markotny. Był człowiekiem po pięćdziesiątce, krępym, z włosami przyprószonymi siwizną i postrzępionym wąsem, w staromodnych okularach. Zawsze wydawał jej się stary, zwłaszcza w zestawieniu z matką, Francuzką, znacznie od niego młodszą. W mdłej poświacie monitorów wyraźnie rysowały się zmarszczki na jego twarzy.
– Gdzieś tam w górze, wiecie, jest mój SPS – powiedział. – Stara stacja kosmiczna na baterie słoneczne, przyciągnięta z orbity ziemskiej. Toporny silnik, pozostałość po epoce bohaterów, przebudowany i wreszcie wykorzystany w pożytecznej sprawie. Wysłali Dextera Cole’amiędzy gwiazdy, szkoda tylko, że tak po partyzancku. Żagiel świetlny, żeby wypchnąć go z jednego układu, i silnik termojądrowy, żeby wyhamował w drugim. Jak dawne okręty Greków, statki wiosłowe z żaglami. A jednak udało im się, wyprawili go w drogę. Dzisiaj ty, Angelio, ty jesteś przedstawicielem nowego pokolenia, następnego etapu ludzkiej pomysłowości. I w tej wyjątkowej chwili… to! Odkrycie ziaren. Źródło gigantycznej energii, którą można, ktoś powie, czerpać jak wodę z kranu. Nagle wszystko, co my, mali ludzie, jesteśmy w stanie wskórać, zostaje usunięte w cień. Zupełnie jakby pozwolono nam oszukiwać. Czy to etyczne?
Stef słuchała tego z konsternacją.
– Mówiłeś już o tym, tato. Nie bardzo wiem, kogo winisz.
– Twój ojciec zawsze było agnostykiem – powiedziała Angelia. – Zatem nie wini Boga.
– Nie, nie Boga. Ale jest to, mimo wszystko, cholerny zbieg okoliczności, że znajdujemy te rzeczy, kiedy są nam najbardziej potrzebne…
Szmery wokół nich cichły i nagle Stef zrozumiała, że odliczanie dobiega końca. „I-One” był już niemal gotowy do startu. Raz jeszcze spojrzała na Lexa McGregora leżącego na plecach, pozornie rozluźnionego.
Do bunkra wtargnęło ostre światło.
Stef wyjrzała przez okno. Źródło światła znajdowało się u podstawy statku niby kropelka merkuriańskiego blasku słonecznego. Gdy tak patrzyła, ów lśniący punkcik wolno oderwał się od ziemi.
Wnętrze bunkra rozbrzmiało gromkimi okrzykami radości.
– Patrz, Stef, odlatuje! – Ojciec ujął jej dłoń. – To będzie próbny lot na orbitę Jowisza ze stałym przyspieszeniem 1 g. Jeśli wszystko wypali, ten piekielny silnik będzie widoczny przez całą drogę jak ciemniejąca gwiazda. Na twoich oczach tworzy się historia, skarbie. Kto wie, może to w końcu zjednoczy ludzkość. Albo doprowadzi do potwornego konfliktu z Chińczykami, którzy nie mają dostępu do tej cudownej technologii. W każdym razie na tym stosie spłoną moje własne ambicje.
Angelia położyła mu dłoń na ramieniu w geście pocieszenia.
Stef praktycznie nie zwróciła na to uwagi. Wpatrując się we wznoszący się ogień, zadawała sobie tylko jedno pytanie. Ziarna. Jak działają?
Rozdział 7
DZIEŃ TYSIĄC DWIEŚCIE DZIEWIĘĆDZIESIĄTY SIÓDMY.
Przynajmniej według obliczeń Yuriego, który każdy dzień zapisywał w głowie, sumując ośmiogodzinne zmiany, odkąd ocknął się na oddziale medycznym. Ponad trzy i pół roku. Na pokładzie „Ad Astry” nie było kalendarzy, chyba że gdzieś w niewidocznych miejscach. Oczywiście przespał pierwsze tygodnie lotu z Marsa, więc była to dla niego dziura w obliczeniach. Wiedział jednak, że wielkimi krokami zbliża się kres podróży. Dzień tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy.
Kiedy faktycznie dolecieli na miejsce, zapowiedzią tego był jedynie dźwięk syreny, która wyła przez kilka sekund.
Wtedy jeszcze nie wiedział, co to znaczy. Nie zawracał sobie głowy sporadycznymi spotkaniami dotyczącymi wydarzeń z życia statku. Po raz kolejny wypełniał karne obowiązki, wydłubując brud z krat w podestach, co należało do prac paskudnych i poniżających, wykonywanych na czworakach za pomocą szczoteczki i przenośnego odkurzacza. Robota głupiego, którą urządzenie elektryczne odfajkowałoby w ułamek sekundy.
Aż nagle ustała siła ciążenia.
Miał odczucie, jakby moduł raptownie spadł w przepaść. Albo winda urwała się z lin. Yuri unosił się w powietrzu, a wraz z nim szczoteczka i odkurzacz z workiem na brudy. Było to nieprawdopodobne doznanie, po części szok egzystencjalny i cios w brzuch.
Pilnujący go strażnik pokoju, grubas o nazwisku Mattock, puścił pawia. Pełne niestrawionych kawałków wymiociny ochlapały Yuriemu plecy i rozlały się w powietrzu wstrętną, śmierdzącą, włóknistą chmurą.
Yuri wiedział oczywiście, co się stało. Po trzech i pół roku niezmieniającej się siły ciągu, nie licząc krótkiej zmiany w środku podróży, silnik został wyłączony. Były długie okresy, kiedy człowiek mógł zapomnieć, że leci statkiem kosmicznym. I oto nowa rzeczywistość wdzierała się do jego świadomości. Więzienie, w którym teraz siedział, było poobijaną puszką znajdującą się lata świetlne od Ziemi.
Nie minęło pięć sekund, odkąd ustało przyspieszenie, a już zaczęły się rozruchy.
Wybuchły wszędzie naraz, w każdym zakątku modułu. Do uszu Yuriego dolatywały dzikie wrzaski, wykrzykiwane polecenia, radosne wiwaty, głosy oporu i strachu.
Natychmiast zgasły wielkie jarzeniówki. Zaraz potem włączył się system czerwonego oświetlenia awaryjnego, osłoniętego hartowanymi szybami, i moduł pogrążył się w tętniącym półmroku. Ludzie poruszali się wśród cieni, chwytali się poręczy i łomotali butami w podesty. W zatłoczonym wnętrzu zaczęły dryfować fragmenty połamanych krat. Inni posługiwali się wszystkim, co im wpadło w ręce – kluczami maszynowymi, kijami od mioteł,