Proxima. Stephen Baxter
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Proxima - Stephen Baxter страница 13
W kabinie pasażerskiej nie było okien. Teraz jednak, gdy pojazd sunął naprzód, Yuri – patrząc nad ramieniem McGregora – widział za szybą pilotów większy fragment globu: szary płat czegoś, co musiało być oceanem, unoszące się na nim masy lodu, linię terminatora oddzielającą strefy dnia i nocy.
– Nie będzie to skomplikowana podróż. Wylądujemy w wyznaczonym miejscu w północno-wschodnim kwadrancie przygwiezdnej strony planety. Wahadłowiec siądzie na czymś, co przypomina dno wyschniętego jeziora. Jak słone pustynie wokół bazy Sił Powietrznych Edwards w Kalifornii, gdzie kilka lat temu ukończyłem kurs pilotażu. Nic złego nas nie spotka, to naturalny pas startowy. Podchodzenie do lądowania zajmie nam dwie godziny. Obawiam się, że nie będzie wam wolno wstać z foteli, dopóki nie dotkniemy bezpiecznie gruntu i nie przestaną się kręcić koła. Jeżeli w trakcie lotu będziecie odczuwać potrzeby fizjologiczne, po prostu się załatwcie. Zobaczycie, że spodni kombinezon jest przystosowany do tego celu. Raczej nie będzie wam wygodnie, ale podróż nie potrwa długo. Dostaliście również torebki na wymioty. Mam szczerą nadzieję, że w czasie lotu nie zachce wam się małpich figli – dodał smutnym, poważnym tonem. – Nie wyszłoby wam to na dobre, oczywiście. Uszkadzając wahadłowiec, narazicie na szwank życie własne i kolegów. Na marginesie powiem, że my, załoga, będziemy wyposażeni w skafandry ciśnieniowe i spadochrony, więc cokolwiek zrobicie, nie musicie się martwić o nasze bezpieczeństwo. – Spojrzał na zegarek. – Niebawem odłączenie i kilka minut później deorbitacja. Są pytania? Nie? W takim razie miłego lotu. W sumie przypuszczam – dorzucił, jakby nowa myśl przyszła mu do głowy – że będzie to dla was ostatni lot w życiu. – Wrócił do swojej kabiny.
Wkrótce nastąpiły kolejne wstrząsy i dudnienia, które świadczyły o odpaleniu małych silników korekcyjnych. Kiedy wahadłowiec obracał się wzdłuż swojej osi w prawo, Yuri czuł, że otacza go o wiele mniejsza masa niż w pancernym kadłubie statku kosmicznego. W kabinie pasażerskiej panowała cisza, jeśli nie brać pod uwagę przyśpieszonego, nerwowego oddychania i zwykłego w podróży kosmicznej szumu pomp i wentylatorów, który towarzyszył Yuriemu przez całą drogę z Marsa. I, o dziwo, ktoś chrapał. Odwrócił się, żeby zobaczyć kto. Był to Harry Thorne z Kanadyjskiego Stanu UNSA, kiedyś drobny producent ekologicznej żywności, człowiek o zwalistej sylwetce i niewzruszonej twarzy.
W tym momencie za szybą pilotów w czarnej pustce ukazała się druga, bardziej odległa planeta, idealna srebrnoszara kula.
Lemmy znów pochylił się do przodu.
– Yuri, słuchaj. Miej oczy szeroko otwarte. Obserwuj. Zapamiętuj. Bo chyba nie sądzisz, że dadzą nam mapy. Musisz zdobyć jak największą wiedzę o tym świecie, na który lecimy…
Yuri bardziej usłyszał, niż zobaczył, jak na szczęce Lemmy’ego ląduje pięść Mattocka.
– Jedno słowo, zasrańcu, a tak ci przywalę, że za sto lat się nie obudzisz!
Rozległ się huk i Yuri poczuł nacisk, który łagodnie wgniatał go w siedzenie.
Dziwna rzecz, ale Yuri, choć przebył odległość między planetami, a teraz nawet gwiazdami, zupełnie się nie znał na mechanice lotów kosmicznych. Za czasów jego wczesnej młodości sama koncepcja latania poza Ziemię wydawała się czymś niemoralnym, jeszcze jednym grzechem ludzkości w epoce rozbuchanego marnotrawstwa energii. Dlatego nie rozmawiało się na ten temat. Teraz mógł tylko zgadywać, co się dzieje.
Główny silnik został wyłączony. Zamiast niego odpaliły się silniki korekcyjne i wahadłowiec znowu się obrócił. Yuri zauważył jeszcze, że za szybą pilotów przemyka ocean w połowie zasnuty nocą – i to było wszystko.
Sekundy przechodziły w minuty. Miał poczucie, że nadal przebywa w stanie nieważkości. Usłyszał, jak z tyłu ktoś nuci coś pod nosem: ów drugi strażnik pokoju, nie Mattock. Zaszeleścił papier. Przypuszczał, że kolesie przerabiali to już wiele razy i jest to dla nich rutynowy lot. Słychać było grzebanie w torebce.
– Kurde…
Z tyłu przeleciało koło głowy Yuriego kilka kawałków cukierka. Wlepił w nie wzrok, zafascynowany. Nie widział słodyczy, odkąd wszedł do krio na Ziemi. Tymczasem jasnoniebieskie słodkości zaczęły powoli opadać na podłogę wydłużonym, płaskim łukiem. Wzrastało przyśpieszenie.
Za przednią szybą wahadłowca widać było teraz mdłą czerwonawą łunę, która po chwili uzyskała odcień pomarańczowy, by nagle oślepić bielą, jakby wlecieli do gigantycznej jarzeniówki. A jednak nie było hałasu, drżenia czy gwałtownych wstrząsów – ani też, na razie, uczucia ciężkości.
Łuna niebawem ustąpiła, odsłaniając panoramę morza: białe kry lodowe na stalowoszarej powierzchni oceanu, nad którym panował zmierzch. Nieoczekiwanie widok ten obrócił się w poprzek. W rzeczywistości to wahadłowiec ułożył się tak, jakby stał na prawym skrzydle. Po chwili zaś, co Yuri odczuł w żołądku, pojazd przechylił się na drugi bok i krajobraz znikł z pola widzenia.
– Jasny gwint… – mruknęła tym razem kobieta siedząca przed Yurim, niejaka Martha Pearson, kolejna osoba związana w przeszłości z biznesem. Nie odrywała spojrzenia od przedniej szyby.
– Ślizgamy się – odezwał się półszeptem Lemmy. – Nic więcej. Zero napędu po zejściu z orbity. Wchodzimy ślizgiem w atmosferę planety. Tracimy szybkość z pomocą tarcia w rozrzedzonym powietrzu, wśród tych wielkich kłębów chmur…
Mattock warknął ostrzegawczo, lecz jakoś bez przekonania. Może i on się zapatrzył.
Raptem wlecieli w strefę nocy. Teraz w dole zalegały ciemności zasłaniające powierzchnię planety. Yuri czuł, jak wzrasta siła ciążenia, więc ułożył się wygodnie w fotelu. Ciśnienie jednak dawało mu się coraz bardziej we znaki, jakby na jego piersi usiadł gigantycznej postury strażnik. Na obrzeżach pola widzenia pojawiły się czarne krawędzie, z każdą chwilą większe. Także w talii i w nogach odczuwał wzrastające ciśnienie; spodni kombinezon mocno go uciskał i wżynał się w pępek.
– Zwieraj! – krzyknął Lemmy. – Zewrzyj mięśnie brzucha! Inaczej stracisz przytomność…
Yuri posłuchał rady i z całej siły napiął mięśnie. Doznawał wrażenia, jakby dusił go morderczo zaciśnięty pasek. Ale udało mu się odzyskać zdolność widzenia.
Usłyszał wreszcie pęd powietrza, wycie wiatru – wahadłowiec naprawdę stał się samolotem – i oto nieoczekiwanie wlecieli ponownie w strefę dnia; blask, mrok, blask, wszystko praktycznie w jednej chwili. Uniósłszy głowę, za szybą pilotów dostrzegł wielkie, rozmyte słońce, oślepiająco jasne, pod spodem ląd osnuty szarością, a potem kry lodowe i lustro oceanu skąpane w rdzawej czerwieni.
– Twój ostatni wschód słońca! – wrzasnął Lemmy.
Yuri nie wiedział, o co mu chodzi.
Nastąpił wstrząs i łoskot. Podróż nagle stała się o wiele mniej komfortowa. Wahadłowiec opadał lotem ślizgowym w powietrzu, które wydawało się niejednorodne, najeżone turbulencjami,