Proxima. Stephen Baxter
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Proxima - Stephen Baxter страница 5
Tollemache obrzucił go nienawistnym spojrzeniem, ale się wycofał.
– To przez ciebie jestem w tym sraczu, ciulu jeden.
Yuri uśmiechnął się szeroko.
– Miło słyszeć, strażniku.
Tollemache jeszcze przez chwilę przewiercał go wzrokiem. Z tyłu Gustave Klein chłonął każdy szczegół awantury.
Mardina Jones zwróciła się teraz do Lemmy’ego:
– Hej, ty. On myśli, że to dom? O co tu chodzi?
– Niech pani pomyśli. Strażnik pokoju pozbawił go przytomności, gdy był jeszcze na Marsie! Niczego nie widział, naboru ani załadunku, nie był na żadnych odprawach. Jeśli tak je można nazwać. W dodatku to nie jego czasy. Musicie to wiedzieć. Nie zna sytuacji, żeby to wszystko zrozumieć.
Mardina spojrzała na tablet ze zmarszczonym czołem. Może naprawdę nie wiedziała? – pomyślał Yuri.
– Wydawało nam się, że wszystkiego się domyśli. Że sam to sobie wykombinuje. Tak sądzę. Ale…
– Ale nie wykombinował. – Major McGregor podszedł do małej grupki i z mieszaniną ciekawości i rozbawienia przyjrzał się Yuriemu. – Opowiadali mi o tobie. Wiedziałem, że mamy na pokładzie jednego z was, zamarzlaków. Przedstawiciela pokolenia bohaterów. I proszę, stoisz tu przede mną, zupełnie zdezorientowany. Zabawne. – I dodał jakby pod wpływem impulsu: – Pozwól za mną, Eden. Możesz zabrać swoją małą przytulankę, nie ma sprawy. Panią porucznik też zapraszam. I pana, strażniku. Jeśli umie pan nad sobą zapanować. Na wypadek kolejnej rozróby.
– Dokąd pan go zabiera? – zapytała Mardina.
McGregor skierował palec w górę, uśmiechnięty.
– A jak pani myśli? To będzie fascynujący eksperyment. Proszę z nami.
Rozdział 3
MCGREGOR WYPROWADZIŁ SWÓJ ORSZAK z sali wykładowej i skierował się do spiralnych schodów, pnących się wokół ścian wieży. Zerknął przez ramię na Yuriego, który trzymał się tuż za nim.
– Mamy dwa identyczne moduły habitacyjne, spięte bokami, na wypadek awarii, rozumiesz… Co do wystroju wnętrza, wszystko jest sprawą gustu. Co się tyczy rozmiarów, to wzorowaliśmy się na pierwszym stopniu starej rakiety księżycowej Saturn V, pewnie ze względów nostalgicznych. Oczywiście, wszystko, co robimy, ma wartość nie tylko praktyczną, ale i symboliczną.
Wieżę wieńczyła kopuła w kształcie stożka. Przeszli tamtędy do pomieszczenia będącego najwyraźniej mostkiem kapitańskim, wyposażonego w ustawiony na środku fotel dowódcy, chwilowo pusty, i rzędy rozjarzonych ekranów. Nad wszystkim górowała jeszcze jedna kopuła, tym razem smoliście czarna. Wszędzie naokoło przed terminalami komputerowymi siedzieli pracownicy w kombinezonach astronautów. Kilku odwróciło się w stronę McGregora i jego ekipy z wyraźną dezaprobatą, niezadowolonych z pojawienia się gości w tym sanktuarium nawigacji.
McGregor przyglądał się Yuriemu z wesołą miną.
– Zgadnij, gdzie jesteśmy.
Yuri lekceważąco wzruszył ramionami, choć czuł ucisk w żołądku powodowany rosnącym niepokojem.
– Lex, wyluzuj…
– Nie no, spokojnie. Wykrztusisz coś wreszcie? Słucham.
– Szczyt wieży?
McGregor zastanowił się.
– No tak. To prawda, w pewnym sensie… Przynajmniej obrazowo mówiąc, jeśli weźmie się pod uwagę wektor grawitacji indukowanej przez ciąg. Ale jest coś więcej. – Zaklaskał w dłonie. – Zgasić światło! – Gdy lampy ścienne pociemniały i zgasły, dodał: – Popatrz w górę. Tylko chwilę poczekaj, aż wzrok się przyzwyczai.
Yuri usłuchał. Z wolna zamigotały gwiazdy nad kopułą i pokazały się roziskrzone konstelacje – jak w nocy nad marsjańską pustynią. Dokładnie na środku błyszczał jeden wyróżniający się gwiazdozbiór.
– Co widzisz?
– Gwiazdy, i co z tego? Bardzo ładna noc.
– Ładna noc, tak? W takim razie gdzie jesteśmy, jak sądzisz?
Wzruszył ramionami.
– Gdzieś, gdzie jest czyste niebo. Arizona? – W niewyraźnych wspomnieniach zobaczył miejsce położone wysoko nad poziomem morza, gdzie ulokowano ogromne teleskopy. – Chile?
– Chile… Rozumiesz, że to symulacja, obraz przesyłany na żywo z kamer zamontowanych na platformie w ISM?
– ISM?
– Tak, ISM. Ośrodek międzygwiazdowy. – McGregor ponownie zaklaskał. – Wirtualny panoramiczny widok nieba.
Ściany i podłoga w pomieszczeniu zaiskrzyły się i znikły. Yuri miał wrażenie, że razem z McGregorem, Lemmym, Mardiną Jones, Tollemache’em, Liu Tao i garstką astronautów stoi na szklanej tafli. Wszędzie wokół siebie, jak też w górze i pod spodem, ujrzał gwiazdy, przy czym wprost pod nogami jedna płonęła szczególnie żywym blaskiem.
McGregor uśmiechnął się w poświacie gwiazd i ekranów komputerowych.
– A teraz co widzisz? Gdzie jest Ziemia? Gdzie planeta, na której podobno stoisz? Gdzie Ziemia, Yuri Edenie?
Czuł, że kręci mu się w głowie, a kosmos przygniata go ze wszystkich stron, zupełnie jakby mdlał na skutek zaburzeń gospodarki wodnej.
McGregor wskazał na dół.
– Tam. W tym kręgu światła. Tam właśnie jest Słońce. Wystartowaliśmy z orbity Marsa i od tygodnia jesteśmy w podróży. Obecnie znajdujemy się… – zerknął na jeden z wyświetlaczy – w odległości dwustu trzydziestu jednostek astronomicznych od Słońca. To znaczy dwieście trzydzieści razy dalej niż Słońce od Ziemi. I mniej więcej osiem razy dalej niż Neptun. Dzień świetlny, jeśli dobrze liczę. Jesteś daleko, daleko od domu, przyjacielu.
– Statek – wykrztusił nieswoim głosem. – To jakiś rodzaj statku.
– I to nie jakaś stara krypa. To „Ad Astra”, a my lecimy… tam – dokończył, wskazując gwiazdozbiór w najwyższym punkcie nieba.
– Znajdujesz się na statku kosmicznym – oznajmiła chłodnym, wyważonym tonem Mardina Jones, patrząc Yuriemu prosto w oczy. – W drodze do Proximy Centauri.
– Proxima Centauri – powtórzył z rezygnacją Yuri. Sama nazwa nic mu nie