Vera. Anne Swärd
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Vera - Anne Swärd страница 11
Ale ranek nie nadchodził. A im więcej tata pił, tym był bardziej trzeźwy. Wszystkie trzy rozumiałyśmy, że to oznacza katastrofę. Wszystko, co mogłyśmy zrobić, to leżeć i drżeć w oczekiwaniu na moment, kiedy na schodach usłyszymy odgłos kroków mamy.
Kiedy w końcu pojawiła się w korytarzu od podwórza, wsunęła rękę przez drzwi i zapaliła żarówkę na suficie, ojciec siedział przy stole wyprostowany, z szeroko rozłożonymi nogami, z pustą butelką w jednej ręce i szklanką z petami w drugiej. Podniósł się powoli, a mama, zaskoczona, upuściła wszystko, co miała w ręku. Ojciec zdjął ubranie i położył się do łóżka. Mama zrobiła to samo. A potem się zaczęło.
Dzieciństwo jest wszędzie. Nigdy dalej niż na wyciągnięcie ręki: jakiś szczegół, dźwięk, zapach, który nagle przywodzi na myśl tamte czasy, smak kobylego mleka, zapach krwi czy świeżych sardynek z dzielnicy portowej. Wspomnienie dzieciństwa jest jak szkielet ryby na piasku, delikatny, a jednak kiedy po nim depczemy, to sprawia nam ból. Nie spałyśmy całą noc, tym razem jednak nie były to jak zazwyczaj odgłosy miłości, które nie dawały nam zasnąć, krzyki czy uderzenia tak krewkie, że nawet sąsiedzi nie śmieli się wtrącać, tylko coś bardziej przerażającego: ledwie słyszalne szepty. To było coś nowego, tajemniczego i bardziej przerażającego niż docinki i wyzwiska, które zazwyczaj latały w powietrzu w pokoju tak małym, że niczego nie dało się tu ukryć, ani miłości, ani rozpaczy, żądzy czy nienawiści. Całe życie przy uniesionej kurtynie.
Tym razem jednak najwyraźniej chodziło o coś zbyt ważnego, żeby tłuc kieliszki czy rozdzielać razy. Zamiast tego były szepty. „Jeśli z tym zerwiesz, obiecuję, że zejdę na ląd na dobre” – szeptał ojciec w ciemności. „Zejdziesz na ląd na dobre, na litość boską” – wzdychała mama. W końcu tata wstał, ubrał się i zniknął na schodach. „Nie pozwolę, żebyś doprowadziła mnie do śmierci. Aż tak bardzo cię nie kocham” – wymruczał pod nosem. To były jego ostatnie słowa. Kiedy echo jego kroków umilkło, one nadal wisiały w powietrzu. Mama siedziała na łóżku, kończyła palić papierosa. „No dobrze. To znaczy, że w ogóle mnie nie kochasz” – powiedziała spokojnie. Odwróciła się do nas plecami, zasnęła i spała jak zarżnięta, aż zaczęłyśmy ją szarpać, żeby się obudziła, bo inaczej spóźni się do pracy w stołówce.
Ojciec wrócił po kilku dniach, ale po tym, co się wydarzyło, już nigdy więcej się do siebie nie odezwali. Wkrótce zauważyłyśmy, że mama zaczęła czynić pewne przygotowania: pakowała rzeczy, załatwiła samochód, rozmawiała z kobietami na podwórzu, upewniając się, że zaopiekują się babcią. Dopiero kiedy już siedziałyśmy w wynajętym samochodzie, gotowe ruszyć w drogę, pojawił się ojciec. Mówił do matki przez zasuniętą szybę. Po raz ostatni przypomniał jej, że jej postępowanie zagraża i jej, i nam. Samochód, stary grat, zakołysał się, kiedy się o niego oparł. Wyraził wątpliwość, czy dowiezie nas do granicy z Włochami. Na dodatek z tą stertą na dachu: drewnianymi krzesłami, wiadrami sardynek, zniszczonym dywanem, cynową balią, tarą do prania i starą umywalką. Być może wierzył, że wóz zaraz się popsuje i będziemy zmuszone wrócić do niego, prosząc kogoś o podrzucenie. Za kilka dni znów będziemy razem – a potem wszystko będzie jak dawniej.
W końcu przekonał matkę, żeby opuściła szybę na tyle, by mógł pocałować ją w policzek. Zauważyłam, że nie zdjęli z palców obrączek zaręczynowych. Ojciec nie zrobił tego zapewne z powodów po części sentymentalnych, po części praktycznych. Obrączka była jedyną wartościową rzeczą, jaką posiadał, więc pewnie chciał mieć ją przy sobie. Możliwe, że jedynie do momentu, kiedy trafi mu się okazja wymienić cienką złotą obrączkę na pieniądze. Mamie obrączka dawała poczucie bezpieczeństwa. Dzięki niej nie wyglądała na kobietę samotną, którą w istocie była.
I nagle, niespodziewanie, pocałowali się, tak naprawdę. Przywarli do siebie na ułamek sekundy, po czym puścili się, jakby nigdy nic, w cichym porozumieniu, żeby nie utrudniać tego, co i tak było dostatecznie ciężkie.
„Nie odwracajcie się” – nakazała nam mama, kiedy wyjeżdżałyśmy z miasta. Minęło zaledwie kilka dni od nieszczęsnej cichej wymiany zdań między naszymi rodzicami, a zostawiłyśmy wszystko i byłyśmy w drodze do granicy. W pożyczonym samochodzie. Nie mam pojęcia, jak mamie udało się go załatwić, bo przecież na co dzień ledwie starczało jej na chleb i papierosy. Mama prowadziła, na przednim siedzeniu leżały bagaże, z tyłu siedziałyśmy my, jej córki, jeszcze za małe, by cokolwiek kwestionować.
Czasem po prostu rzeczy dzieją się same z siebie, tłumaczyła nam. Jedyne, co miała poza nami, córkami, i zardzewiałą kupą żelastwa, była mapa, na której ktoś postawił krzyżyk. I zapisał nazwę miejscowości i nazwisko rodziny ojca. Mapa leżała na desce rozdzielczej, ale mama postawiła na niej popielniczkę i chyba nawet na nią nie spoglądała. W końcu uznałyśmy, że pewnie musi minąć kilka dni, zanim dotrzemy do miejsca, w którym mapa w ogóle się zaczynała.
Najpierw musiałyśmy przekroczyć granicę. Przejechać przez Włochy, Austrię i Czechosłowację. I dalej przez Karpaty i ich najwyższy górski łańcuch, Tatry. I właśnie tam, jeszcze wyżej niż Zakopane, po polskiej stronie granicy miała leżeć wioska, z której pochodził ojciec. Pięłyśmy się w górę, zmierzając ku najwyższym szczytom długiego górskiego masywu. Grat, który mama załatwiła, nie był chyba w stanie pokonać takiej drogi, chociaż zapewniono ją, że był jak osioł – równie irytująco powolny, ale też równie godny zaufania nawet na najbardziej stromym górskim zboczu.
Żadna z nas nie widziała wcześniej matki prowadzącej samochód, nawet nie wiedziałyśmy, że ma prawo jazdy. Zresztą, jak się szybko okazało, nie miała. Jechałyśmy więc głównie nocami, bo wtedy drogi były puste. Spałyśmy na zmianę. Kiedy mama prowadziła, my drzemałyśmy na tylnym siedzeniu. Kiedy zaczynało świtać, matka skręcała w jakąś pustą leśną drogę i zamieniałyśmy się miejscami. Siadałyśmy wtedy albo z przodu wozu, jedna obok drugiej, albo wychodziłyśmy na zewnątrz i spędzałyśmy kilka godzin na zabawie. A mama spała jak zabita na tylnym siedzeniu ze sztucznego tworzywa, lepkiego od gorąca. Czasem zatrzymywałyśmy się przy jakiejś stacji benzynowej gdzieś na pustkowiu i budziliśmy właściciela. Mama kazała ledwie przytomnemu mężczyźnie lać do pełna, obiecując, że zapłaci, kiedy będzie przejeżdżała tędy następnym razem. Na słowo honoru. Tłumaczyła mu, że jeśli nie zamierza wypompowywać benzyny z baku samochodu biednej samotnej matki, podróżującej ze swoimi dziećmi, to powinien się zgodzić.
Kiedy w drodze zabrakło nam benzyny, co zdarzyło się kilka razy, ponieważ wskazówki na desce rozdzielczej nie funkcjonowały tak, jak powinny, matka stawała na drodze w swojej czerwonej sukience z nogą na zderzaku, czekając, aż ktoś pojawi się w ciemności. I w końcu zawsze ktoś się pojawiał. Taką ją