Vera. Anne Swärd
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Vera - Anne Swärd страница 5
W momencie kiedy zostaje przecięta fizyczna więź łącząca mnie z dziewczynką, mała przechodzi w ręce Vanny. Jest jej, bardziej niż kiedykolwiek będzie moja. Od pierwszej chwili to dłonie Vanny ją trzymają: jedna podtrzymuje maleńką lepką główkę, druga skulone plecy. Od początku są ze sobą połączone podwójnym węzłem, czego mała oczywiście nie będzie pamiętać, więc Vanna zapamięta to za nią.
Owija dziewczynkę w to, co ma pod ręką, tuli ją, czule, mocno – niemal chciwie, smutno – podczas gdy ja leżę wyzuta z sił i obolała, wśród parujących owczych skór, w duszącym odorze krwi i róż. Wśród weselnych gości tłoczących się na progu pokoju zapada niezwykła cisza. Wszyscy, którzy byli na tyle czujni, by zauważyć, że Ivan w końcu zniknął w świętej izbie małżeńskiej, dokąd udał się, podążając za małżonką, mieli pewno nadzieję, że usłyszą stamtąd podniecające, działające na wyobraźnię dźwięki. Ale coś takiego?
Dymne kurtyny, atmosfera tajemniczości, gorset, suknia będąca prawdziwym dziełem sztuki, mającym sprytnie ukryć dziecko… Wszystko to miało pomóc zachować pozory, nawet jeśli większość już się zorientowała, że pieczęć została złamana, skoro ślub odbywa się w takim pośpiechu. Lecz kiedy pozory mojej niewinności runęły przy uniesionej kurtynie, usiłowania Fredriki, by ukryć mój stan, nagle wydają się żałosne, wręcz śmieszne. Włożony w nie wysiłek tylko to podkreśla. Ale czy Fredrika w najśmielszych fantazjach mogła wyobrazić sobie coś takiego?
I nagle zszokowaną ciszę przerywa Maurits, krzycząc: „Defloracja! Poczęcie! Ciąża i poród! Wszystko w jedną noc, szybka robota, bracie! Zdrowie pary młodej, niech nam żyje!”. Po czym zdezorientowani goście, zachęcani przez Mauritsa, krzyczą: „Hura!”. Bo Maurits przywykł, że ludzie go słuchają, nawet w tak opłakanym stanie jak teraz, kiedy jest pijany.
Podczas gdy Maurits wznosi wyzywający toast za udane przyjęcie, które co jak co, ale na pewno ani przez chwilę nie było nudne, zaczyna do mnie docierać, że to, co się dzieje, wcale nie jest końcem, tylko początkiem.
Rozgwieżdżone czyste, nocne niebo grudniowe zdąży przejść w poranek, zanim wesele dobiegnie końca. Wraz z pierwszymi ostrożnymi promieniami światła sztorm cichnie i możemy w końcu wrócić na ląd. Podczas gdy tłum rozbawionych gości zostaje stłoczony w łodziach, ja razem z moim świeżo poślubionym mężem i teściową płyniemy lodołamaczem. A z nami oczywiście też Vanna z małą, przytuloną do jej ciała, okryta tanim, ciężkim futrem astrachańskim. Siedzi wyprostowana na przymocowanej do ściany ławie w kajucie kapitana. Jej twarz jest spokojna, niezgłębiona, pusta jak po katastrofie.
Do tej pory nie widziałam jeszcze twarzy dziewczynki. Tylko czubek jej pokrytej puszkiem główki owiniętej pożyczoną etolą z błękitnego lisa. Powiedziano mi, że to dziewczynka. Na razie mi to wystarcza, nie muszę jej oglądać. W swoim czasie będę musiała spojrzeć jej w oczy, najpierw jednak muszę zaczerpnąć powietrza, wyjść na ląd, zebrać siły. Przez całą drogę leżę zawinięta jak zwłoki w ostatniej podróży, cudownie odrętwiała pod ciężkim błamem. Wpatruję się w lodowato zieloną przestrzeń porannego nieba, które powoli przesuwa się nad nami. Nasłuchuję dźwięku kry rozbijającej się o kadłub. Zatoka Botnicka, rodzina Cederów… Jak ja się tu znalazłam? W świecie tak nierzeczywistym, że droga, którą pokonałam, by tu dotrzeć, zaczyna się zacierać.
Istnieję gdzieś poza bólem. Ivan dał mi jakiś proszek. Wkrótce nauczę się rozpoznawać to uczucie odrętwienia. Wynoszą mnie na ląd, przywracają do życia. Należysz do tych, którzy przeżywają, mówią mi. Tak, to prawda, przeżywam, czy tego chcę, czy nie.
Komnata
Przygotowano dla mnie pokój z oknem wychodzącym na zamarzniętą, pokrytą lodem i śniegiem wodę, przez które wpada ostre zimowe światło. Daleko od pokoju dziecka. Ciężkie aksamitne story pozostają zaciągnięte, mają tłumić światło i dźwięki. Zimowe żonkile obok łóżka oszałamiają zapachem, w oknach, w wazonach z dymnego szkła, stoją kompozycje mimozy. Tych nazw nauczę się dopiero później. Nic nie zdarza się przez przypadek.
Wszystkim zajmują się inni: dziewczynką, zamieszaniem, całym zewnętrznym światem. Do wszystkiego zachowuję odpowiedni dystans. Vanna przywarła chciwie do małej, a ja jej na to pozwalam. Czas tuż po porodzie zatarł się. Podobno jestem bardzo słaba, chociaż mam wrażenie, że dawno nie byłam tak silna. Ivan podaje mi środki uspokajające, mimo że jestem spokojna. Z jego pomocą jestem w stanie przeżyć ciężkie śnieżne dni. Odrętwiała i bezwolna zapadam w kolejny gęsty sen, ubrana w chłodną piżamę z surowego jedwabiu, którą dała mi Vanna.
Nigdy nie słyszę płaczu dziecka, boję się spytać, czy mała w ogóle żyje. Pokarm cieknie, ale tak chyba powinno być. Nikt nie zakładał, że będę karmić ją piersią. Tak się tego bałam, a okazało się, że nikt tego po mnie nie oczekuje. Piersi zostają opróżnione, owinięte bandażem, dziecko nawet się do nich nie zbliża, może to nie przystoi, bo przecież one teraz należą do niego.
Leżę i wyglądam przez okno, patrzę na zamarzniętą wodę i obce mi miasto. Dni są bardzo krótkie, ledwie zaczyna świtać, a już zapada zmrok. Po południu zapala się w oknach trzy świeczniki, a potem gasi, kiedy ktoś uzna, że powinnam spać. Ale ja nie jestem w stanie spać, leżę więc i słucham własnego oddechu, jakby należał do kogoś innego. Łapię się na tym, że nasłuchuję, czy już zamilkł, ale za każdym razem, kiedy mam wrażenie, że zaraz to nastąpi, podniecam się i tętno przyspiesza.
Czasem wieczorem przychodzi Ivan. Późno. W jego wzroku jest coś, czego nie potrafię wytłumaczyć. Czekam, aż zaciągnie zasłony i w końcu przypieczętuje nasz związek, weźmie to, do czego małżeństwo daje mu prawo. Ale on tylko stoi. Przygląda mi się spokojnie, wyjmuje jakieś tabletki, które uważa, że powinnam brać, na krew czy na sen, czy… Czeka na odpowiedni moment? Nie, staram się o tym nie myśleć. O tym, że oczekiwanie miałoby go podniecać.
Przez pierwszy okres w ogóle nie opuszczam pokoju. Mam wrażenie, że tego się po mnie oczekuje, bo inaczej dlaczego byłoby tu wszystko, czego potrzebuję? Łóżko, toaleta, wanna, posiłki podawane trzy razy dziennie na tacy przez Vannę, gorąca herbata w cienkich szklankach po południu i wieczorem. Wszystko, czego potrzebuję, ale nic, za czym naprawdę tęsknię.
Mój pokój to mała chroniona klatka wewnątrz drugiej, większej, jaką jest całe mieszkanie. Świat niedostępny dla ludzi tam w dole, w tym uporządkowanym mieście, w kraju, który wojna niemal w całości oszczędziła. Między kolejnymi dawkami proszku na sen, który podaje mi Ivan, siedzę przy oknie i wyglądam na zewnątrz. Obficie padający śnieg spowalnia wszystko, absorbuje dźwięki, ulice wydają się dziwnie puste jak na tak duże miasto.
Zagryzam smutek jak kostkę lodu. Muszę mieć się na baczności, muszę wytrwać. Czekam. Nie mam pojęcia, co teraz się wydarzy.
Vanna szykuje mi co wieczór kąpiel, rozbiera mnie do naga i przypatruje mi się bezwstydnie, kiedy wchodzę do gorącej, pachnącej bergamotką wody. Gęsty olejek ma działać kojąco na duszę, przynosić ulgę skórze i podbrzuszu. Nie możemy ze sobą rozmawiać, ale jej gesty są jednoznaczne. To że się oczekuje, że mam się przed nią obnażyć, zapewne znaczy, że albo ona jest tu kimś nieistotnym, albo ja. Nie pozwala mi nawet się opłukać, jakby chciała wykorzystać okazję i nareszcie porządnie mi się przyjrzeć, zobaczyć, kim jestem.