Na marne. Marta Sapała

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Na marne - Marta Sapała страница 13

Na marne - Marta Sapała Reportaż

Скачать книгу

zanim przeprowadziłam się do Polski. Robiłam to w Stanach, skąd pochodzę, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. W Warszawie zaczęłam w 2012 roku, od kompostownika, który postawiłam na działce. Wrzucałam do niego wszystkie szczątki z ogrodu. Było mi jednak mało; zaczęłam szukać nowych źródeł, chodziłam po kawiarniach, rozpytując o fusy, dwa razy w tygodniu jeździłam rowerem po śniadaniowe odpadki do pensjonatu na Smolnej. Jego właściciel w końcu założył własny kompostownik. Z Hal Banacha zgarniałam głównie kapuściane liście i kartony. W dobrze pracującym kompoście następuje przemiana tlenowa (zielona) i azotowa (brunatna); za tę pierwszą odpowiedzialne są zielone części roślin i jadalne szczątki, druga to gałęzie, suche liście, słoma, ostatecznie papier. Azotowego surowca musi być przynajmniej dziesięć procent. Nie wiem, co zrobię tej zimy, zazwyczaj zabierałam liście z okolicznych trawników, ale w tym roku szybko zniknęły. Służby się pospieszyły. Potrzeba mi stu worków z liśćmi. Mam jeszcze resztki słomy; mąż kupił mi na urodziny dwadzieścia trzy bele, ale zapasy się kończą.

      Wciąż jednak miałam za mało surowca. I za mało czasu. Niech surowiec przyjdzie do mnie, uznałam. Postawiłam przed bramą swojej działki trzy kubły na śmieci. Kupiłam brązowe, żeby wyprzedzić reformę śmieciową. Na kółkach, żeby było łatwo je transportować. Poprosiłam sąsiadów z Ochoty, żeby przynosili mi swoje organiczne odpadki. Zbieram kubeł lub dwa tygodniowo. Potrafię, jak przemysłowa kompostownia, poddać przemianie wszystko – kurze kości, kiszoną kapustę, martwy zakwas na chleb. Moja community rozgrzewa się do takiej temperatury [sześćdziesiąt trzy stopnie; gdy Jodie miesza w kompoście długim drągiem, z rozgrzebanego miejsca unosi się obłoczek gorącej pary – M. S.], że daje sobie radę z odpadkami zwierzęcego pochodzenia. Jedyne, z czym mam problem, to łupiny orzechów – rozkładają się dłużej, niż trwa cykl. Próbowałam jakoś przekonać ludzi do tego, żeby je oddzielali, ale nie pamiętają. Odpuściłam, trudno. Odsiewam skorupki i wrzucam je na nowo do kompostownika; wracają do obiegu.

      Raz na jakiś czas trafi się kawał spleśniałego bochna. Muszę przyznać, że to nie jest mój ulubiony surowiec. Trzeba go najpierw pokruszyć. Kromki, kawałki, okruchy są wobec kompostującej społeczności bezbronne, znikają błyskawicznie. Bochenki, chronione przez spieczoną warstwę – opierają się dłużej.

      Nie wiem, kim są ludzie, którzy dostarczają tu swoje odpadki, wyobrażam sobie, że muszą być wyjątkowi. Komu chciałoby się jechać rowerem kilka kilometrów z torbą pełną rozkładających się resztek? Ale ja też jestem dla nich w pewien sposób niewidzialna. Gdy zaczynałam, myślałam, że uda mi się razem z sąsiadami stworzyć społeczność, teraz czuję, że bardziej robię jakiegoś rodzaju posługę. Ktoś mnie raz oskarżył, że czerpię korzyści z kompostowania cudzych śmieci. Myślę, że kompletnie nie rozumiał, co się tu dzieje. Nie chcę, żeby to trafiało do spalarni czy na wysypisko. Wtedy dopiero jest zmarnowane.

      Mówisz, że kompost jest miejscem, w którym można poddać transformacji wyrzuty sumienia? Nigdy tak o tym nie myślałam, ale chyba masz rację. Ponieważ wciąż dbam o należyte proporcje przemiany tlenowej do azotowej, dorzucam czasem papieru. Ostatnio wrzuciłam niewygodne dla siebie dokumenty. Po kilkunastu dniach ich nie było.

      Kompost pracuje bardzo szybko. Lubię moment, w którym zapach zepsutego jedzenia zaczyna się zmieniać, to się dzieje już kilka godzin po dorzuceniu liści do pojemnika. Paskudny, kwaśny odór nabiera przyjemnej grzybno-ściółkowej nuty. Pachnie jak las po deszczu. Jak porośnięty grzybami leśny pień. Karmię działkę dojrzałym kompostem jesienią i na wiosnę – dosypuję go też za każdym razem, gdy przesadzam jakąś roślinę. Co roku dorzucam jakieś dwadzieścia pięć centymetrów ziemi. Nie da się wyciągnąć z niej wszystkich substancji odżywczych i nic nie dać w zamian.

      Tutaj, jak w piramidzie EPA, powinna się kończyć droga żywności i całej organicznej materii. Zamykanie obiegu w tym miejscu ma sens. Tylko tu ma sens.

      Działka należąca do Jodie Baltazar znajduje się na warszawskich Szczęśliwicach. Sąsiaduje z Rodzinnym Ogrodem Działkowym ZELMOT, ale nie jest jego częścią. Pas ziemi, który uprawia Jodie, został prawdopodobnie zajęty w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku przez żądnych ziemi uprawnej warszawiaków.

      W fałkach ustawionych przed ogrodzeniem widać obierki po ziemniakach, marchwi, skórki pomarańczy, trochę kości.

      Piramida EPA to opracowana przez amerykańską Agencję Ochrony Środowiska (Environmental Protection Agency) hierarchia działań zalecanych w postępowaniu z żywnością narażoną na zmarnowanie. Jest odwrócona, opiera się ostrym czubkiem o podłoże. Ma sześć pięter.

      Najwyższy, najważniejszy poziom to prewencja. Mniej produkować, mniej kupować, mniej jeść, mniej wyrzucać.

      Kolejne, niższe piętro to redystrybucja, czyli przekazywanie nadwyżek jedzenia tym, którzy mają go za mało, dzielenie się.

      Jeszcze niższe – karmienie nadwyżkami zwierząt.

      Następny w hierarchii jest przemysł. Wszystko, co pozwala – za pomocą procesów mechanicznych i biologicznych – przerobić odpad na coś nowego. Biogaz, bioetanol. Energię elektryczną. Surowiec do wypełniania termoforów. Jednorazowe talerze. Tkaniny. Płyn do prania. Heparynę.

      Drugie od końca miejsce w piramidzie zajmuje kompostowanie. Ostatnie działanie, które ma jakiś sens.

      Niżej jest wysypisko. Najgorsze miejsce, gdzie może trafić zmarnowane jedzenie.

      Brak szacunku

      Jak tu cicho, myśli Ewa. Idzie przez pole, coś chrzęści pod butami. Buty są skórzane, porządne, za kostkę, na grubej podeszwie, Ewa kupiła je pół roku wcześniej. Dziś ma je na nogach ostatni raz – gdy wróci ze spaceru do domu, wyrzuci je do kosza.

      Na razie jednak idzie przez pole. Uważnie stawia stopy. Trzask. Jest połowa lutego, akurat puścił mróz, płachta śniegu kurczy się, wychodzi spod niej ziemia. Chrup. Niebo ma bławatkowy ton, taki, jaki zdarza się tylko zimą, gdy nie ma ani jednej chmury. Kałuże z roztopionego śniegu – odcień rdzy. Trzask, znów. I ten smród!

      Ewa jedną ręką przykłada szalik do nosa, drugą trzyma włączony telefon. Filmuje. Zbliżenie: najpierw kości łapki, potem kręgosłup. Szerszy plan: łapki połączone z kośćmi nóg, miednicami, kręgosłupami i żebrami, całe korpusy. Wszystkie białe, doszczętnie objedzone. Panorama: pole, obok sosnowy młodnik, na polu pryzmy ziemi nakrapiane bielą. Każdy biały punkt to fragment kurzego szkieletu.

      Kości jest tyle, że nie ma gdzie postawić stopy. To one trzeszczą jej pod butami. Za kilka tygodni, gdy Ewa zaalarmuje wszystkie możliwe instytucje w okolicy, hodowca, który usiłował pogrzebać na nienależącym do niego polu szczątki ptaków, wróci tutaj z wiaderkiem. Będzie zbierał je ręcznie, wydłubywał z ziemi, kostka po kostce.

      Mapa polskich kurzych ferm składa się z tysięcy kropek rozproszonych po całym kraju. Są jednak na niej miejsca, w których punktów jest tyle, że zlewają się w plamy – to Starogard Gdański, Wolsztyn, Rawicz, Mława i Żuromin. Powiat żuromiński, na którego terenie znajduje się felerne pole, nazywa się kurnikowym zagłębiem Polski. Hodowli jest tu ponad siedemset. Tylko wokół wsi Ewy – osiemdziesiąt. A oprócz kurników, w których żyją nioski – fermy z hodowanymi w turbotempie brojlerami. Każdy ptak, który trafia do tych zakładów i który z nich wyjeżdża, żywy czy martwy, musi być zewidencjonowany.

Скачать книгу