Ludzkie potwory. Nikki Meredith
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ludzkie potwory - Nikki Meredith страница 12
Na to, że wieczór, w który zorganizowano tę imprezę, stał się dla mnie tak pamiętny, złożyło się wiele okoliczności. Jedną z nich był sam dom, gdzie się wszystkie spotkałyśmy. Był na tyle spektakularny, że mógłby posłużyć za scenerię jakiegoś filmu. Stał nieco oddalony od Mulholland Drive, w bogatej i charakterystycznej dla Los Angeles okolicy, która zresztą często pojawiała się na dużym ekranie. Ponadto był to w moim życiu okres, w którym spotykanie się z ludźmi spoza zwykłego kręgu moich znajomych stawało się szczególnie ekscytujące. W przeciwieństwie do poprzednich przyjęć piżamowych nie było głupich telefonów, gadek o obmacywankach, kretyńskich seansów spirytystycznych czy szarad. Po prostu rozmawiałyśmy ze sobą. Ja sporo nagadałam się z Catherine.
Coś jeszcze sprawiło, że ten wieczór okazał się wyjątkowy. Kiedy przyglądałam się uczestniczkom imprezy, niewielkiej grupce ośmiu lub dziesięciu dziewczyn, przyszło mi do głowy, że nasz klub, dotąd o dość wąskich horyzontach i w gruncie rzeczy reprezentujący kulturę dominującą wśród starszych, wyłącznie białych i protestanckich członkiń, uległ nagłej zmianie. Moja klasa była pierwszą, która wyszukiwała i akceptowała osoby spoza WASP (White Anglo-Saxon Protestant – biali Anglosasi wyznania protestanckiego), czyli elity białych anglosaskich protestantów. Moim zdaniem tamten wieczór stanowił odzwierciedlenie, a może uczczenie schyłku tego, co było złe w latach pięćdziesiątych, i nadejścia czegoś, co było dobre w kolejnej dekadzie.
Gdy zdałam sobie sprawę, że Catherine to bratnia dusza, a mam przez to na myśli odkrycie jej żydowskich korzeni, poczułam się w klubie swobodnie. Przedtem odnosiłam wrażenie, że funkcjonuję w nim na zasadzie tajnej agentki. Te wszystkie kluby w Hollywood High były wzorowane na korporacjach studenckich i miały tak elitarny oraz ekskluzywny charakter, że dyrekcja szkoły prowadziła zaciętą batalię, by się ich pozbyć.
Nie wykluczam, że przypisywałam Catherine więcej, niż w istocie w niej było, niemniej tamtego wieczoru wydawała mi się wcieleniem głębi i złożoności, tak atrakcyjnych i nieobecnych w moim życiu, o klubie nie wspominając. Niewykluczone też, że intensywność moich ówczesnych przeżyć była pokłosiem tego, że jadąc na imprezę, pomyliłam drogę i się zgubiłam. Kiedy w końcu bezpiecznie dotarłam na miejsce, poczułam taką ulgę, że natychmiast polubiłam wszystkie uczestniczki tego cholernego przyjęcia, co przy okazji ułatwiło nawiązanie z Catherine aż tak bliskiego kontaktu. A przynajmniej taki mi się on wtedy wydawał. Kiedy po dziesiątkach lat spotkałyśmy się w Dallas, odniosłam wrażenie, że ucieszyła się na mój widok. Czy był w tym choć cień bliskości nawiązanej tamtego wieczoru, czy też po prostu zobaczyła we mnie dawno niewidzianą koleżankę z liceum? Tak czy siak, nie ulegało wątpliwości, że żadna szczególna więź już nas wtedy nie łączyła.
Mulholland Drive to wąska, kręta wiejska droga, która wije się przez jakieś osiemdziesiąt kilometrów wzdłuż grzbietu wzgórz Santa Monica i prowadzi od Hollywood do plaży w Malibu w Parku Stanowym Leo Carrillo. Przyjęcie piżamowe zaczynało się późnym popołudniem w sobotę, ale ja mogłam się na nim pojawić dopiero wieczorem. Miałam umowę z ojcem, według której co sobotę pływaliśmy łódką, a ponieważ rodzice nie pochwalali mojego członkostwa w klubie (choć go nie zakazywali), uznałam, że życie w domu będzie łatwiejsze, jeśli nie zrezygnuję z żeglowania. Późne przyjście na imprezę oznaczało, że musiałam na nią jechać już po zmroku.
Niespecjalnie podobała mi się ta perspektywa. Mulholland Drive to ulica zamieszkana przez bogaczy, z czego zresztą słynęła, ale zarazem z powodu swojego odosobnienia przyciągała ciemne typki. Kiedy chodziłam do liceum, pewien jej odcinek służył za miejsce schadzek i jeśli się tam zaparkowało, od razu myślało się o opowieści o człowieku z hakiem zamiast dłoni. Zależnie od wersji był on albo uciekinierem z zakładu psychiatrycznego, albo seryjnym mordercą, albo jednym i drugim naraz. Obściskująca się w samochodzie parka widziała wyłaniającego się z mroku mężczyznę, który szedł w ich kierunku. Chłopak włączał w panice silnik i odjeżdżał z piskiem opon. Gdy zakochani byli już pod domem dziewczyny i on wysiadał, by otworzyć jej drzwi, jego oczom ukazywał się zwisający z klamki hak.
Krytyk filmowy David Thomson opisuje Mulholland Drive jako połączenie cywilizacji i pełnego niebezpieczeństw odludzia: „wyidealizowany spektakl i miejsce, z którego można dokonać inspekcji klasycznego miasta widzialności; nawet kiedy się jedzie samochodem, panorama staje się wzorem wdzięku i zgrozy”.
„Zgroza” to najlepsze określenie tego, co czułam, gdy jadąc starym, pożyczonym od ojca cadillakiem rocznik 1949, co rusz skręcałam nie w tę ulicę, co trzeba. Nikt nie szedł poboczem, nie było żadnej budki telefonicznej, przy skrzyżowaniach nie świeciły światła. W pewnej chwili na jakiejś bocznej drodze poczułam się na tyle zagubiona, że nie miałam już pomysłu, jak trafić z powrotem do domu.
Ostatecznie zatrzymałam się przed budynkiem, który wyglądał na przyjazny dla młodej dziewczyny i odstręczający dla mężczyzn z hakami zamiast dłoni. Nie otaczał go żaden płot, nie było też bramy. O ile dobrze pamiętam, tak naprawdę niewiele z mijanych przeze mnie posesji było ogrodzonych. Wysiadłam z samochodu i zapukałam do drzwi. Otworzył mi mężczyzna w średnim wieku, ubrany w jedwabny szlafrok zarzucony na pasiastą piżamę. Pozwolił mi skorzystać z telefonu i zadzwoniłam do matki dziewczyny urządzającej przyjęcie. Dzięki wymianie informacji między nią a gospodarzem udało nam się wspólnie ustalić, którędy mam jechać.
Przygoda ta nie miała bezpośredniego związku z Catherine, ale jakoś mi się jedno z drugim kojarzy. Przypuśćmy, że morderstwa Tate–LaBianca zdarzyły się dekadę wcześniej, a ja akurat błąkałam się w okolicy Mulholland Drive. Lęk wywołany krwawą rzezią u Sharon Tate – w posiadłości położonej w innej, bogatej i odizolowanej części Los Angeles – spowodowałby, że domy nie byłyby już pozbawione zabezpieczeń. Każda nieruchomość miałaby skomplikowany system ochrony, a nawet gdyby jakimś cudem udało mi się dotrzeć do drzwi wejściowych, to i tak nikt nie wpuściłby mnie po zmroku do środka, by użyczyć mi telefonu. Nieważne, że byłam młodą dziewczyną, bo to nie gwarantowało już innym bezpieczeństwa. Leslie, Susan i Pat miały po mniej więcej dwadzieścia lat. Przed zabójstwami Tate–LaBianca ludzie nosili w sobie lęk przed zaczerpniętymi z legend miejskich mężczyznami z hakami zamiast dłoni. Po tych zbrodniach bano się już wszystkiego.
Kiedy w końcu dotarłam na miejsce, wpadłam w euforię, i to mimo zmęczenia pełną emocji przejażdżką. Nigdy wcześniej żaden dom nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Pamiętam narożne szklane ściany, przezroczyste, jarzące się od wewnątrz na szmaragdowo niczym pierścionek zaręczynowy mojej ciotki. Dzięki rozświetlonym przeszkleniom cały dom wyglądał tak, jakby unosił się w powietrzu, przez co zdawało się, że za przyciśnięciem guzika lub po uwolnieniu z cumy odfrunie gdzieś daleko.
Nieco później zobaczyłam w „Life” czarno-białe zdjęcie, na którego widok od razu pomyślałam o tamtym domu. Myślałam nawet, że to ten sam, ale sprawdziłam jego lokalizację i było to Hollywood Hills. Wycięłam tamtą fotografię i wkleiłam do swojego albumu. Okazało się, że to Case Study House no. 22, jeden z najczęściej fotografowanych domów na świecie, a samo to zdjęcie uznawane jest za ikoniczne przedstawienie architektury modernistycznej. Na pewno jest ono ikoniczne dla mnie. Kiedy na nie patrzę, przypominam sobie Mulholland Drive, tamto przyjęcie piżamowe, tamten wieczór i Catherine. Myślę wtedy o Charlesie Mansonie.
Gdy