Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 3
Taki był jej plan i należało się go trzymać.
Dochodziła godzina dwudziesta pierwsza. Szarówka z wolna przejmowała we władanie katowickie niebo. Kwiatkowskiej chciało się spać. Wątpiła jednak, by dane jej było zaznać takich zbytków w tym bydłowozie, którym mieli się tłuc niemal jedenaście godzin na północ Polski. Liczyła, że dostaną miejsca w wagonie bezprzedziałowym. Jednak w tym, co wtoczyło się właśnie na trzeci tor, zabrakło wymysłów zachodnioeuropejskiego kolejnictwa. Ba! Toto nie zostałoby wpuszczone w granice żadnego z państw cywilizowanych. Może w Indiach cieszyłoby się powodzeniem.
Choć też niekoniecznie.
W dodatku wagonów było raptem pięć, a chętnych na przewóz, tak na oko, z dziesięć razy więcej niż przewidzianych miejsc.
Nic nowego. Turyści znów zaskoczyli PKP. Latem chcieli nad morze. Doprawdy dziwactwo.
Pociąg był brudny. Siwordzawy osad na stałe przywarł do zielono-beżowych niegdyś wagonów, a przez zasyfione okna było widać bezkształtne mazy.
Solański zaczął się przeciskać przez tłum, który nie przyjmował do wiadomości, że automatycznie przydzielane przez system miejscówki zwalniają go z konieczności taranowania współbliźnich.
Kwiatkowska podążyła za Szymonem.
– Jak twoim zdaniem wygląda przedział rowerowy? – zaciekawiła się, lustrując ośmioosobowe klitki. W jednej z nich najwyraźniej przyjdzie im spędzić najbliższą noc. – Bo chyba nie tak. Czy może się mylę?
Solański nic nie mówił. Z uniesionymi brwiami gapił się tylko na wykwit myśli technologicznej zeszłego stulecia. Gucio wiercił się nerwowo u jego stóp i koniecznie chciał zajrzeć pod podwozie pojazdu.
– Proszę pana! – Róża szturchnęła w ramię przechodzącego obok konduktora. – Gdzie jest przedział rowerowy?
Kwiatkowska niby zgadzała się z powiedzeniem o mundurach, pannach i sznurach, jednak była skłonna przyznać, że istnieją wyjątki potwierdzające tę regułę. Jeden właśnie stał przed nią, pocił się obficie, mlaskał, rozsiewając wokół czosnkowy oddech astmatyka, i popatrywał w punkt ulokowany gdzieś za ramieniem dziennikarki. Róża aż się obróciła, żeby sprawdzić, co tam jest takiego ciekawego.
Okazało się, że nic.
– Miał być? – Kolejarz się zdziwił.
– A jak pan sądzisz? – zaciekawiła się. – Zapłaciliśmy wam nawet specjalny haracz za przewóz tych gratów. To co pan myślisz, że ja sobie to teraz nasadzę na kolana? I tak będę dymać aż do samego Bałtyku? Tak pan twierdzisz?!
– Ja nic nie twierdzę! – bronił się mężczyzna. – Państwo to dadzą na korytarz.
– A jak nam je… – Róża w porę ugryzła się w język.
W sumie to nie byłaby jakaś wielka tragedia, gdyby im ktoś zaiwanił ten złom. Sprawę wakacyjnego fitnessu miałaby z głowy. Niegłupim pomysłem byłoby nawet wstać w środku nocy, gdy Szymon zacznie już pochrapywać z twarzą przyciśniętą do brązowej firanki w firmowy wzorek, i na przykład gdzieś koło Poznania własnoręcznie wypchnąć rowery poza pokład. A rano udawać zdziwienie oraz święte oburzenie na cholernych złodziei.
– Niech będzie – zgodziła się więc i podetknęła Solańskiemu swój pojazd, by zajął się ulokowaniem go w pociągu.
Łatwo nie było. Przeciętny pasażer z trudem wspina się po trzech wąskich i stromych ażurowych schodkach. A co tu mówić o dodatkowych rowerach, wózku czy Guciu, który złapany przez Solańskiego pod boki, odwinął się i próbował ugryźć…
Wreszcie spoceni nie gorzej od konduktora, brudni i podenerwowani znaleźli się w przybytku Polskich Kolei Państwowych, jakkolwiek pompatycznie nie brzmiałaby ta nazwa w odniesieniu do siermiężnej rzeczywistości. Za nimi nie wszedł już nikt, ponieważ swoimi pojazdami upchniętymi jeden na drugim przy toalecie na dobre zabarykadowali drzwi.
– Mamy miejsca… – Róża błądziła palcem po zmaltretowanym wydruku – …dziewięćdziesiąt sześć i siedem – odczytała.
Wcisnęła się do klaustrofobicznego korytarzyka biegnącego wzdłuż szeregu wejść do poszczególnych przedziałów. Na plakietce przywieszonej w rogu pierwszego widniały numery: od osiemdziesięciu ośmiu do dziewięćdziesięciu pięciu. Róża porównała je z tym, co miała na bilecie, i jeszcze nie przewidując kłopotów, przesunęła się o przedział dalej. Okazało się jednak, że tam numery, zamiast rosnąć, maleją.
– Osiemdziesiąt do osiemdziesiąt siedem – poinformowała Solańskiego, który kroczył tuż za nią.
Przeszła jeszcze kawałek, co wcale nie było takie proste, ponieważ do pociągu przeciwległym wejściem wdarł się tabun ludzi, dla których zabrakło miejscówek, dlatego musieli kwitnąć na korytarzu. Kwiatkowska utknęła między walizą matki dzieciom (przylepionym zresztą do nogi rodzicielki) a krzesełkiem wystającym ze ściany rozłożonym na amen w przejściu.
– Nie ma naszych miejsc – wywnioskowała.
– Niemożliwe. – Szymon zerknął na bilet przez jej ramię.
– Państwo idą czy państwo stoją? – chciała wiedzieć ta od torby giganta.
Kwiatkowska zatrzymała na kobiecie wzrok bazyliszka.
Zadziałało.
Z peronu dobiegł ich przeciągły gwizd. Szarpnęło. Pociąg ruszył.
– A ten pies nie powinien nosić kagańca? – Matka Polka chciała mieć ostatnie słowo.
– Słuchaj no. – Róża znowu wykonała obrót, trącając plecakiem nachylonego nad nią Solańskiego.
Nie zdążyła jednak babie nagadać tak, by jej poszło w tęskniące za pumeksem, wystające z za ciasnych sandałków pięty, ponieważ w polu jej widzenia, na końcu korytarza, pojawił się znajomy konduktor.
– Stop! – wydarła się i nie zważając na to, że zamienia się w żywy taran, ruszyła przed siebie.
– Uważaj, jak leziesz! – mówili.
– Gdzie mnie tu? – pytali.
– Moja stopa, ty lebiego! – zgłaszali pretensje.
Kwiatkowska miała to wszystko w poważaniu, gdyż właśnie zaobserwowała, że kolejarz zaczął umykać w przeciwnym kierunku. Nie było mowy o przypadku.
– Stój, tchórzu! – zażądała.
Mężczyzna przyśpieszył. Nie z Różą jednak takie numery. W obliczu trudności dziennikarka się nigdy nie poddawała. Wręcz przeciwnie: ruszała do boju! Przewalcowując kolejnych podróżnych, dopadła uciekiniera właśnie wtedy, gdy stawiał stopę na ruchomej i trzeszczącej podłodze w przejściu między wagonami.