Wakacje z duchami. Adam Bahdaj

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wakacje z duchami - Adam Bahdaj страница 6

Wakacje z duchami - Adam Bahdaj To lubię

Скачать книгу

– zawołał stary przygarbiony człowiek, stojący najbliżej Paragona. – Dawno mówili, że straszy. Jak kto chce, to niech robi, ja tu nie zostanę.

      – Chodźmy, wiara! Na co czekacie? – powiedział ktoś od drzwi. – Z duchami nie można zadzierać.

      Młody człowiek rozłożył ręce, chcąc ich powstrzymać.

      – Jesteście zabobonni! Wierzycie w takie bzdury! – uniósł ręce do góry i zamarł w tym teatralnym geście, gdyż w tej samej chwili w lewym skrzydle zamku odezwał się piekielny rumor, jakby ziemia rozstąpiła się pod murami i pochłonęła walący się gruz. Jednocześnie na baszcie znowu jasno błysnęło...

      Paragon nie śmiał spojrzeć w tamtą stronę. Przywarł do ściany baraku, zamknął oczy. Zdawało mu się, że ziemia pod nim zadrżała. Słyszał na drodze kroki uciekających z baraku ludzi. Żwir sypał się spod ich nóg i z łoskotem opadał na wybrukowany dziedziniec. Chłopiec nie śmiał otworzyć oczu, nie miał siły poruszyć się z miejsca. Tkwił pod ścianą jak sparaliżowany.

      Naraz wszystko ucichło, a cisza, która teraz nastała, była groźniejsza od krzyku i ruchu. Noc zakrzepła w swej głębi, świat zdrętwiał i ostygł. Maniuś miał wrażenie, że tkwi w samym jądrze tej drętwoty.

      Po chwili otworzył jednak oczy. Nieśmiało spojrzał na wznoszące się przed nim mury. Stały milczące, posępne i groźne. Na dole, nad jeziorem, słychać było głośne przekleństwa uciekających. Barak opustoszał. Z otwartych drzwi i okien zionęła pustka. Zawieszona na słupie żarówka kołysała się wolno, ożywiając cienie przed zamkową bramą.

      Maniuś czuł, że drży i szczęka zębami. Starał się opanować to drżenie, ale coraz większy ziąb przenikał jego ciało.

      Czy ja żyję? – zapytał w myśli. W tej samej chwili zrobiło mu się weselej: – Przecież jeżeli drżę i szczękam zębami, to z pewnością żyję. Nie jest tak źle!

      Chciał zagwizdać ulubioną piosenkę „Ri-fi-fi”, ale zdrętwiałe szczęki i skołczały język odmawiały posłuszeństwa. Były jak z drewna.

      Naraz opanował go gniew. Był wściekły, że dał się owładnąć strachowi.

      Żeby mnie pchły zjadły, jeśli nie jestem największym tchórzem! – złorzeczył sobie w duchu. – Żeby mnie dzięcioły zadziobały! Żeby mi włosy między zębami wyrosły!

      Ten zdrowy, bo ze strachu wypływający gniew pchnął go do działania. Wyprostował się, nacisnął na oczy starą kolarkę i biegiem puścił się ku jezioru. Nie trzymał się drogi. Biegł prosto w dół po porosłym suchą trawą i usianym kamieniami zboczu.

      Naraz zahaczył o coś nogą. To coś, naprężone jak cięciwa łuku, stawiało chwilę opór, a potem pękło z cichym trzaskiem. Chłopiec upadł na twarz, przekoziołkował i znalazł się na kupie żwiru. Zanim zdążył zastanowić się nad czymkolwiek, ujrzał nad sobą ogromny cień i usłyszał gniewny głos:

      – Co ty tu robisz, smarkaczu?

      Jeszcze mocniej przywarł do żwiru. Czuł, że ktoś pochyla się nad nim. Potem jedno mocne szarpnięcie postawiło go na nogi.

      Przed nim stał wysoki, barczysty młodzieniec. W mroku nie mógł ujrzeć jego twarzy. Widział tylko sylwetkę i czuł gorący oddech.

      – Czego tu szukasz o tej porze? – Nieznajomy potrząsnął mocno chłopcem. Ten milczał. Nie mógł zebrać myśli ani wydobyć z gardła głosu. – No, mów! – usłyszał gniewem wezbrany głos. – Może jesteś niemowa?

      – Ja... – wybąkał z największym trudem Maniuś. – Ja nie wiem...

      – Jak to nie wiesz? Może cię tu ktoś posłał? No mów, bo ci ucho wykręcę.

      – Nikt mnie nie posłał – jęknął Maniuś. – Ja sam...

      – Co sam? Wiedziałeś o czymś?

      Maniuś dopiero teraz pozbierał myśli i zmiarkował, że nie ma żartów. Człowiek, który mocno trzymał jego ramię w garści, był rosły jak atleta. Bary miał rozłożyste, a na dobitkę nosił brodę, jak to w Warszawie zwykli nosić młodzi artyści. Z takimi brodaczami nie warto zadzierać. Zdobył się więc na nikły uśmiech i wybełkotał:

      – O niczym, pro... pana, nie wiedziałem. Przyszedłem na inspekcję...

      Młodzieniec ścisnął go jeszcze mocniej i przyciągnął go do siebie.

      – Ty mi tu nie zawracaj głowy! Na jaką inspekcję?

      – Czy te strachy to lipa...

      – Wiesz coś o tym?

      Maniuś wzruszył ramionami.

      – Nic nie wiem. Zdaje mi się, że uwierzyłem w duchy – powiedział wymijająco, a w duchu dodał: Ty, bratku, masz coś wspólnego z tymi duchami, bo za bardzo się wypytujesz.

      – Słuchaj, chłopcze – głos brodacza zabrzmiał już łagodniej. – Jeżeli jeszcze raz zobaczę cię tu w nocy, to ci łeb ukręcę. A o tym, coś tu widział, ani mru-mru, bo... – w tym miejscu wolną dłonią przejechał po gardle.

      – Ja nic nie widziałem – jęknął chłopiec.

      – To dobrze.

      – A jeżeli pan chce, to w ogóle nic.

      – Co nic?

      – W ogóle mnie tu nie było.

      – Tak będzie najlepiej.

      – I pana też nie było.

      Brodacz roześmiał się.

      – Mądry z ciebie chłopiec.

      – Wiadomo: z Woli, z Warszawy...

      – Ja też z Warszawy, a więc sztama! Ani pary z ust! Zwłaszcza o tym drucie.

      – To się wie, pro... pana. Ani mru-mru.

      – A teraz wyrywaj i nie plącz mi się tutaj, bo już późno!

      Paragon nie czekał, aż brodacz powtórzy drugi raz tę propozycję. Zakręcił się na pięcie, znikł jak duch w mroku. Biegł, ile mu sił stawało, choć czuł piekący ból w kolanie i w łokciach, w rekordowym czasie znalazł się nad jeziorem. Przy przystani zatrzymał się, spojrzał za siebie, ale mrok, gęsty jak czarna ściana, zakrywał wszystko. Słychać było tylko plusk wody o burty kajaków i cichy, sypki szept sitowia.

      Ciekawe – pomyślał Paragon. – Ten brodacz musi mieć jakiś kontakt z duchami!

      Rozdział

Скачать книгу